Artykuły

"Ja zwaliłem dzika, ja..."

W dwusetną rocznicę powstania Sceny Narodowej - czyli 19 listopada 1965 roku nastąpiło długo wyczekiwane otwarcie Teatru Wielkiego w Warszawie. Przez wiele lat odbudowywano go ze zniszczeń wojennych. A właściwie zbudowano od nowa (poza frontową elewacją). Przedstawieniami inaugurującymi jego działalność miały być opery "Straszny dwór", "Halka", "Król Roger" i balet "Pan Twardowski" - kolejny odcinek wspomnień Mieczysława Drzewicy Popławskiego.

Pomimo ciążącej na naszej rodzinie anatemy (gdyż nie byliśmy pupilami władzy z kilku powodów) - otrzymaliśmy zaproszenie na tę uroczystość. To znaczy tylko na premierę "Strasznego dworu" Moniuszki. Choć uroczystości trwały sześć dni, przywilej ten wywalczyli nam w Ministerstwie Kultury uczniowie i przyjaciele mego Papy Adolfa - reżysera operowego i przedwojennego dyrektora Teatru Wielkiego.

Ojciec marzył w skrytości ducha, iż to właśnie on wyreżyseruje Moniuszkowską premierę i pokaże światu, że wojna i okupanci nie zabili polskiej opery. Jednak tak się nie stało. Dożył 84 lat i od pewnego czasu zaczął chorować na serce. A 20 listopada zasłabł z nadmiaru wrażeń. Musiał więc razem z Mamán pozostać w domu. Dlatego jako jedyny przedstawiciel rodziny obowiązany byłem do jej reprezentowania na premierze "Strasznego dworu". Odkurzyłem więc (przerobiony na mnie) tatowy smoking, który długo czekał w szafie na taką okazję.

Piszę o tym, dlatego, że w socjalistycznym PRL-u tylko kelnerzy i muzycy mogli nosić smokingi i fraki, a cylindry kominiarze. Ludzie zaś polityki i tzw. "świata kultury" wieczorami wkładali (po proletariacku) wyłącznie ciemne garnitury i ciemne krawaty. Muszka już była zbędnym luksusem. Postanowiłem zignorować te "przaśne obyczaje" i wystąpić w dobrze skrojonym smokingu. Jak się potem okazało nie ja jeden. A władzy wtedy można się było narazić byle czym, nawet nieodpowiednim strojem. Przykładem tego niech będzie sprawa wspaniałego Człowieka Teatru, jakim był dyrektor Arnold Szyfman. Przez wiele lat odbudowywał zrujnowany Teatr Wielki. A ponieważ z jakiegoś błahego powodu naraził się rządzącym, nie chcieli go nawet zaprosić na otwarcie tegoż. Zdecydowane interwencje środowiska artystycznego jednak pomogły i dyrektor Szyfman pojawił się w teatrze. Przypomniało mi to losy mego Papy, który poświęcił Operze Warszawskiej dwadzieścia lat najbardziej twórczego życia. Cały okres międzywojenny. Był w niej reżyserem, głównym reżyserem i w latach 30. dyrektorem. Wystawił prawie cały repertuar polski, w tym wiele prapremier. Z afisza nie schodziły utwory kompozytorów takich jak: Moniuszko, Kurpiński, Wieniawski, Różycki, Młynarski, Joteyko, Maliszewski, Paderewski, Żeleński, Rytel, Nowowiejski czy Szymanowski. Dodać do tego należy szereg najwspanialszych dzieł Wagnera i kilkadziesiąt innych oper najlepszych kompozytorów zagranicznych, które wyreżyserował w Teatrze Wielkim. Jego (jak pisałem uprzednio) też nie chciano zaprosić na powojenne otwarcie tej sceny. A przecież to właśnie On wraz z dyr. Emilem Młynarskim i kapelmistrzami Mieczysławem Mierzejewskim i Walerianem Bierdiajewem, scenografami Wincentym Drabikiem, Ferdynandem Ruszczycem i Zbigniewem Pronaszką, baletmistrzami Piotrem Zajilichem i Feliksem Parnellem, zreformował skostniałą XIX-wieczną strukturę tej Opery, co niesamowicie wysoko oceniali prof. Janina Pudełek, red. Jerzy Waldorff i red. Małgorzata Komorowska.

Po przejściu mego Ojca na emeryturę (w latach 50.) w PRL-u, starano się dość szybko zapomnieć o Nim jako o twórcy i człowieku. Ideologicznie i klasowo był przecież władzy obcy. Nie należał też do partii i żadnej artystycznej koterii. Bo jedynym jego celem życiowym było zawsze tworzenie jak najpiękniejszej sztuki operowej. Do czego był przygotowany zawodowo jak mało kto w ówczesnych czasach. Uczył się śpiewu w Konserwatorium w Rosji, potem prywatnie we Włoszech i Francji. Tam też zgłębiał nauki aktorskie i reżyserskie, które poparł studiami w szkole Stanisławskiego oraz praktyką w Niemczech. Znawcy teatru twierdzili, że po II wojnie światowej Papa miał jedynego Prawdziwie Godnego "Epickiej Sztuki Operowej" następcę i był nim prof. Aleksander Bardini.

Rozpisałem się bardzo o dawnych dziejach, czas więc wrócić do roku 1965 . 20 listopada wieczorem otuliłem się w płaszcz i udałem do "Operalni" (jak dawniej mawiano). Rodzice zostali sami w domu na Bielanach. Mieli słuchać transmisji radiowej. Im bliżej byłem Teatru Wielkiego, tym bardziej czułem się nieswojo. Ciemny zazwyczaj Plac Teatralny rozjaśniony teraz był reflektorami. Pod główne wejście Opery nieprzerwanie podjeżdżały luksusowe samochody. Wysiadali z nich wybitni artyści i elegancko odziani dostojnicy wszelakiej maści. Towarzyszyły im niewiasty w wieczorowych strojach i roje tzw. obstawy. Po początkowych perturbacjach przy wejściu, dostałem się nareszcie do wnętrza i przeciskając się przez wygalowane tłumy dotarłem na swoje miejsce na widowni. Wyjąłem bardzo dobrze opracowany program i przeczytałem, że inauguracyjne przedstawienie "Strasznego Dworu" zza pulpitu poprowadzi Witold Rowicki, reżyserem zaś jest Jerzy Merunowicz, scenografię przygotował Zenobiusz Strzelecki, a choreografię opracował Zbigniew Kiliński.

O części oficjalnej nie będę pisał, gdyż nie ją przyszedłem podziwiać. Kiedy światła nareszcie zgasły, nowoczesną widownię wypełniły dźwięki uwertury. Potem uniosła się kurtyna i zobaczyliśmy cudownie stylizowaną na "kontuszowo-staropolską" scenografię. Łzy same napłynęły mi do oczu. Moniuszko, Chęciński i dekorator zdziałali cuda. Jak zaczarowani wpatrywaliśmy się w scenę, na której Stefan (Bogdan Paprocki) tchnął liryzmem, a Zbigniew (Edmund Kossowski) zadziornością rycerza. Stary Maciej (Józef Wojtan) był opiekuńczy i pełen przesądów, Cześnikowa (Bożena Brun-Barańska) natomiast pozostawała fertyczna i władcza. Zachwycałem się kunsztem reżysera i wykonawców coraz bardziej. Towarzyszyły temu brawa widowni. Hanna (Halina Słonicka) i Jadwiga (Krystyna Szczepańska) tworzyły przeuroczy rustykalny duet. Skołuba (Bernard Ładysz) zaś złośliwie kpiący i straszący sługę Stolnikowiczów głębokim basem - jest pamiętany do dziś. Totumfacki Miecznika (Zdzisław Nikodem) - Damazy jako nowomodny epuzer panien też okazał się świetny. Arię Miecznika (Andrzej Hiolski) publiczność skwitowała owacją na stojąco. Chóry brzmiały i ruszały się znakomicie. A balet brawurowo zatańczył mazura. Po każdym akcie oklaskom i wiwatom nie było końca. I ta wielka sztuka na to zasługiwała.

Omówiłem najpierw przedstawienie, bo było wtedy najważniejsze, teraz przejdę do widzów. Do Teatru Wielkiego w Warszawie na powyższe uroczystości - prócz dyrektorów Oper prawie z całej Europy - przybyli dawni wielcy artyści tego Teatru. Ci, którzy współpracowali kiedyś z moim Ojcem. W antraktach składałem Im uszanowanie i przekazywałem pozdrowienia od Papy. Wszyscy byliśmy niezmiernie wzruszeni spotkaniem, wspomnieniami i "Strasznym dworem". Po zakończeniu przedstawienia, kiedy jeszcze trwała ogromna owacja, poszedłem za kulisy, aby osobiście wręczyć kwiaty i pogratulować jego twórcom i wykonawcom. Wyściskaliśmy się i wycałowali setnie. Z większością z nich znaliśmy się jeszcze z Bytomia, Wrocławia czy Poznania. Wszyscy byli ogromnie zmęczeni, ale szczęśliwi. Nawet Bernard Ładysz, trzymający w ręku pękniętą w II akcie strzelbę, dał się udobruchać. Oni naprawdę kochali Operę i byli znakomici w swoim fachu. Jaka szkoda, że mój Ojciec tego nie widział.

Teatr powoli się wyludniał, więc i ja, nie chcąc oglądać w foyer targowiska próżności, w którym jeszcze brali udział ówcześni władcy oraz różni przedstawiciele nauki i sztuki, chwyciłem z szatni płaszcz i wybiegłem na ulicę.

Kiedy późnym wieczorem dotarłem do domu, zastałem niezmiernie wzruszonego transmisją radiową Papę i zapłakaną Mamán. Ojciec leżał na tapczanie, był bardzo blady. Odwołany na bok dowiedziałem się, że miał silny atak serca. Wezwany zaś lekarz, po udzieleniu 84-letniemu pacjentowi doraźnej pomocy - nie zabrał go do szpitala. Papa sam tego nie chciał, czując, że nie dożyje do rana. Poprosiłem Mamán, aby poszła odpocząć, i sam zająłem się chorym. Podałem lekarstwa, ale On domagał się relacji z premiery. Zacząłem opowiadać. W zdenerwowaniu mieszałem fakty i ludzi. Mówiłem o scenografii, brzmieniu głosów, o sypce myśliwskiej Ładysza i złamaniu strzelby po słowach: "Ja zwaliłem dzika, ja" o uczniach Tatowych i pięknym mazurze... A kiedy doszedłem do arii Miecznika - zobaczyłem, że Ojciec gaśnie. On zaś, umierając, z trudem mówił o polskości "Strasznego dworu", o rycerskich tradycjach kresowiaków i ukochaniu przez nich Maryi Ostrobramskiej... Nagle uniósł się na łokciu i oświadczył, że sztuce trzeba oddać całego siebie, nawet kosztem bliskich. Słabnącym głosem prosił też o obronę piękna i humanizmu. Potem opadł na poduszkę i wyszeptał "Vivat semper..." - I zostałem sam. Tak odszedł do Stwórcy człowiek zwany CZARODZIEJEM SCENY, którego ostatnie "łacińskie zaklęcie" pozostanie na zawsze tajemnicą. Bo nigdy już nie dowiem się, dla kogo było przeznaczone.

Ludzie sceny marzą o Molierowskim zgonie na jej deskach. Ale czy może być bardziej teatralna śmierć niż ta, jakiej dostąpił mój Ojciec? Umarł przecież w dniu otwarcia odbudowanego Teatru Wielkiego - premierą swego ukochanego "Strasznego dworu". Tym samym nasza rodzinna i operowa historia po 100 latach zatoczyła koło.

Na zdjęciu: Adolf Drzewica Popławski.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji