Baby górą
Z mieszanymi uczuciami wychodziłem z premiery "Straconych zachodów miłości", pierwszej szekspirowskiej sztuki w dorobku Agnieszki Glińskiej. Nadspodziewanie nudne przedstawienie uważam za upadek z wysokiego konia cenionej inscenizatorki. Szacowny przekład Leona Ulricha brzmiał miejscami błyskotliwie, miejscami anachronicznie, bałamutnie i niezrozumiale, a już do scenicznego designe'u stylizowanego na współczesny żurnal nie pasował kompletnie.
Jest coś niepokojącego w rozprzestrzeniającym się trendzie podporządkowywania wizji swych przedstawień atrybutom nowoczesności. Nie uważam też, że wszystko, co wymyśli warszawski Teatr Rozmaitości, musi się koniecznie - trzeba, czy nie trzeba - rozpleniać na inne sceny. W przypadku najnowszego przedstawienia Glińskiej zdawać by się mogło, że nie treści i znaczenia dyktują zachowanie aktorów, lecz ich modnie skrojone wdzianka i owe ażurowe metalowe krzesełka, wciąż przestawiane w przestrzeni sceny.
Agnieszkę Glińską podziwiałem dotychczas za umiejętność prowadzenia aktorów. Tym razem zespół poszedł w rozsypkę. Owszem, jest świetna jak zawsze, temperamentna Iwona Wszołkówna w roli ostrej w języku Rozaliny i Piotr Rękawik jako brawurowo dotrzymujący jej pola partner Biron. Mamy Borysa Szyca z dezynwolturą odzwierciedlającego prostackiego osiłka Łepaka oraz znakomity debiut Dominiki Kluźniak (studentki IV roku aktorstwa Akademii Teatralnej) z prawdziwą fantazją uosabiającej Pazia Ćmę. Pozostałe postacie jak Ferdynand, król Navarry w wykonaniu Andrzeja Zielińskiego czy Księżniczka francuska - Monika Krzywkowska mieściły się zaledwie w granicach poprawności. Reszta zespołu nie otrzymała szansy stworzenia postaci godnych zapamiętania i grała stanowczo poniżej swych możliwości. Większość aktorów jedynie obnosiła kostiumy, nie bardzo wiedząc co z sobą począć na scenie.
Zaskakujący jest finał opowiadanej historii. Francuskie damy wyjeżdżają, rozkochanym w nich młodzieńcom dając zdecydowaną odprawę. Bez pozostawienia im cienia nadziei. Tak diametralnie odmienne zakończenie wydaje mi się trochę nie fair wobec autora.
Wszystko to składa się więc na historyjkę dość głupawą: kilku młodych ludzi z niewiadomych powodów składa śluby czystości, by je szybko złamać i zostać za to drastycznie ukaranymi przez złośliwe francuskie prowokatorki, które zakpiły z ich - było nie było - uczuć. Z takiego obrotu sprawy można się ostatecznie pośmiać w programie kabaretowym typu "Baby górą!". Po Szekspirze, Glińskiej i Współczesnym spodziewałem się znacznie więcej.