Artykuły

Gardzienice czyli duchowe Karaiby

Jechałem do Gardzienic, do Teatru Gardzienice. W grudniu wieczorem to jest wyprawa na sam skraj świata. Ma to coś wspólnego z wyprawą inicjacyjną, w którą wysyła się głupca, żeby w końcu zmądrzał - felieton Andrzeja Stasiuka na www.onet.pl o "Metamorfozach" w Gardzienicach.

Z Lublina wyjeżdża się wielopasmówką na wschód. Ukraińskie ciężarówki na prawym pasie są wielkie i brudne. Pokrywa je błoto europejskich szos.

Błoto Niemiec, błoto Holandii, błoto Francji. Ledwo je widać w zapadającym zmierzchu i mżawce. Im dalej na wschód, tym robi się ciemniej. Miasto znika. Płoną tylko neony stacji benzynowych. W szklanych pawilonach miejscowi kupują piwo, wódkę i naradzają się w sprawie reszty wieczoru. Potem wsiadają do maluchów, włączają basowe głośniki i znikają w mroku.

Jeszcze parę kilometrów i trzeba zjechać z głównej trasy. Jest siódma wieczór, ale w miasteczku leżącym na rozstaju dróg nie widać żywej duszy. Za firankami pełga telewizorowa poświata. Przez szosę przebiega pies i ciągnie za sobą urwany łańcuch. Słychać, jak metal dźwięczy o asfalt. Potem wszystko kończy się na dobre i zaczyna noc.

Tam, w głębi kraju, w grudniu i mżawce nawet zamieszkałe domy wyglądają na opuszczone. Słabe żarówki przypominają błędne ognie. Ktoś zjawia się na poboczu i widać go w ostatniej chwili. Jest szaroczarny, niewyraźny i wilgotny, jak cały ten południowo-wschodni, podlubelski mrok, jak cały ten mokry grudzień w Polsce powiatowej i gminnej. To jest czas cudów, bo wszystkiego trzeba się domyślać, wszystko trzeba sobie wyobrażać. Dzień zaczyna się późno i zaraz kończy. Czasami nawet nie zdąży zacząć się na dobre i już jest po nim. Wszystko odbywa się w cieniu, w półcieniu, w półmroku i w domyśle. Wciąż nie wystarcza światła, żeby oświetlić wszystkie potrzebne rzeczy i miejsca. Melancholia rozlewa się jak atrament.

Tamta postać na skraju drogi miała na nogach gumofilce. Zauważyłem ten błahy szczegół, ponieważ ostatnio kupiłem sobie identyczne. Nie ma lepszych butów na mokry grudzień. W ręku dzierżyła tak zwaną reklamówkę, w której coś było - może flaszka, może bochenek chleba, może jedno i drugie. Ominąłem ostrożnie tego człowieka nocy i mgły i chwilę później skręciłem w lewo.

Jechałem do Gardzienic, do Teatru Gardzienice. W grudniu wieczorem to jest wyprawa na sam skraj świata. Ma to coś wspólnego z wyprawą inicjacyjną, w którą wysyła się głupca, żeby w końcu zmądrzał. Oczywiście, wokół żyją ludzie, palą w piecach, rozmawiają, przyrządzają kolację, ścielą łóżka, ale tego wszystkiego trzeba się domyślać. Ba, trzeba sobie to wszystko wyobrażać.

Gardzienice, Teatr Gardzienice w mokrym, martwym grudniu to jest coś w rodzaju duchowych Karaibów albo jakiejś Ibizy czy też Majorki. Jest jasno, ciepło, nie ma żadnych zjaw. Aktorki i aktorzy ubrani są lekko, zwiewnie, czasami wręcz skąpo. Przyjechać do Gardzienic w grudniu to tak, jak jechać długim, ciemnym, wilgotnym tunelem i raptem znaleźć się po drugiej stronie, na antypodach podlubelskiej wczesnej zimy.

Grali akurat "Metamorfozy" według Lucjusza Apulejusza i "Elektrę" Eurypidesa. Widownia wznosi się amfiteatralnie nad sceną, która tutaj jest zwyczajną podłogą z desek. Widzimy ich z góry, uwięzionych w przestrzeni i gdzieś tam w samym środku rodzi się wir, próżnia, która wciąga ich ciała, śpiewy, głosy i gesty i człowiek zaczyna się zastanawiać, dlaczego ta scena, ten teatr i spektakl nie zajęły się jeszcze żywym ogniem i nie przepaliły podłogi z desek, gruntów wsi Gardzienice, powierzchni województwa lubelskiego i w ogóle ziemi na wylot. Oni zrobieni są niby z mięsa, z ciała, ukształtowani jak Pan Bóg przykazał, całkiem człowieczo, ale jednak ma się podejrzenie, że pokazują rzeczy trochę starsze niż człowieczeństwo, do jakiego przywykliśmy w ostatnich dwu tysiącleciach. Tak sobie myślałem, patrząc na ten przedwieczny żywioł mięsa, ruchu i dźwięku. Bo na początku człowiek nie chce się poddać i rzeczywiście próbuje o tym, co widzi, myśleć. Ale potem przychodzi coś w rodzaju opamiętania i bezużyteczna myśl cichnie. Najlepiej w ogóle zapomnieć, że te spektakle mają jakieś tytuły, że mają autorów, że jakiś Eurypides i tak dalej. Dopiero wtedy to wszystko zaczyna docierać. Wchodzi w uszy, w krew, oddech, stopy i dłonie uwięzionego na widowni widza próbują nadążyć za rytmem. A nos wciąga powietrze i szuka zapachu potu, który płynie z ciał aktorów.

I wreszcie zbliża się finał, i trochę w tym momencie święty i trochę ledwo żywy z wyczerpania Mariusz Gołaj wypowiada słowa sprzed dwu tysiącleci:

"Usłyszałeś tedy, ale chocieś usłyszał,

trzeba, żebyś nie rozumiał."

A potem budzisz się rano w wiejskiej chałupie, gdzie Teatr nocuje gości. W piecu wygasło i jest trochę chłodno. Gdzieś pieje kogut i poszczekuje pies. Za oknem widać bezlistne wierzby i wisi mgła. Pejzaż jest spokojny, piękny i prawie go nie widać, prawie nie istnieje. To ledwo szkic: żółte, czarne, szare oddzielone niewyraźnym konturem. Ktoś pcha rower piaszczystą drogą. Poza psem i kogutem nie ma żadnych dźwięków. Słychać, jak wilgoć spływa i skapuje z drzew i dachów.

Piec jest zimny. Zostało tylko trochę popiołu i węgli. I wtedy zjawia się myśl, że parę domów dalej, w stojącym w starym parku budynku Teatru, podłoga jest czarna, zwęglona i też już zimna. Przypomina resztki wielkiego ogniska.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji