Kolor nijaki
DLACZEGO satyryk Zoszczenko tak nudzi? Dlaczego ta słynna bomba śmiechu okazała się niewypałem? Autor temu winien? Reżyser? Czy, broń Boże, aktorzy? .
Zmarły w 1958 roku, bardzo w ZSRR popularny i ceniony autor opowiadań i felietonów liryczno-satyrycznych (a także powieści i dramatów, wydawany i u nas przed wojną i po wojnie) Michaił Zoszczenko - może po prostu zestarzał się i zwietrzał? Z pewnością tak, jeśli go rozumieć jako satyryka obyczaju, krytyka mentalności szarych ludzi, szarych pracowników. Zoszczenko daje się wówczas sprowadzić do poziomu osławionych anegdot o kelnerach, które kiedyś były zabawne, lecz powtarzane przez lata stały się synonimem przestarzałego, prymitywnego (i zakłamanego, co gorsza) poczucia humoru. Któż się nie zgodzi, że biurokracja jest uciążliwa, a bywa też absurdalna? Ale odkrywanie tej Ameryki nie jest już dziś ani dowcipne, ani zabawne: nudzi.
Jeśli jednak Zoszczenkę rozumieć inaczej? Jeśli spytać: kiedy Zoszczenko opowiada o pracownikach służby zdrowia, czy idzie mu o to, że szpitale źle funkcjonują? Czy też o to, że ludzie są dla ludzi nieludzcy bez względu na to dla kogo i w imię czego pracują? Czy sens twórczości Zoszczenki reprezentuje najlepiej felieton o tym, że trzeba roku papierkowych starań, aby odzyskać stary kalosz zgubiony w tramwaju? Czy też znakomita opowieść o Stryjaszku, który nie chce zapłacić za przejazd tramwajem, powołując się na uczucia rodzinne łączące go z konduktorem, a gdy to nie pomaga, grozi denuncjacją i rozstrzelaniem?
Oto kłopot: jeśli Zoszczenko jest tylko "do śmiechu", to jest prymitywny i nudny; jeśli zaś jest "do myślenia", to jest pesymistyczny i ponury. Nawet gdy budzi śmiech, sam go natychmiast ścina swą lodowatą prawdą o ludziach.
Trzeba wybrać, trzeba się zdecydować. Albowiem filozofia sztuki głosząca, że dążeniem prawdziwego artysty jest osiągnąć "ni to, ni sio", to fałszywa filozofia. "Ni to, ni sio'' w kwestii sensu pociąga za sobą "ni to, ni sio" w rozstrzygnięciach artystycznych. Tak właśnie jest z Zoszczenką w Teatrze Komedia. Łatwo wykazać, jak bardzo przedstawienie to grzeszy brakiem poczucia formy (np. reżyserska nieumiejętność operowania pointą, niedowład scenograficznej stylizacji i karykatury), a przede wszystkim niemocą i nieczystością gatunkową (inscenizator nie wie, czy to ma być kabaret literacki a la Egida, czy seria skeczów a la Syrena, czy improwizacja a la Pirandello, czy co?). Ale nie wchodźmy w te zawodowe szczegóły, niech się o to kłócą za kulisami.
Dla nas widzów ważne jest to, że przedstawienie nie pozwala niczego wyraźnego przeżyć: ani śmiechu, ani grozy. Młodzi ludzie, którzy je przygotowali, przedstawiają wprawdzie satyryka Zoszczenkę, ale boją się powiedzieć, co sami o nim myślą, jak go rozumieją, lękają się śmiechu, zwykłego śmiechu, bez żadnych pretensji do głębi, lękają się również tej głębi. Mnożą za to pomysły, gagi i grepsy, dają ich wiele rozmaitych, z wyjątkiem tego jedynego, który jest trafny. Bo tego także się boją.
Nie miejmy im tego zbytnio za złe: są młodzi, więc też i nadmierny mają szacunek dla sztuki, którą ledwie zaczęli uprawiać, jeszcze nie wiedzą, że sztuka to jest szaleństwo decyzji, a nie udręka niezdecydowania, wahań i niepewności. Przyznać jednak trzeba, że decyzja podstawowa (czy grać Zoszczenkę) została podjęta odważnie i trafnie przez Teatr Komedia, a zaś aktorzy tej sceny nie mieli chwili wahania, że grać go będą starannie i na miarę swoich wysokich profesjonalnych umiejętności.