Artykuły

Performowanie Gorgonowej

"Sprawa Gorgonowej" Jolanty Janiczak w reż. Wiktora Rubina w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Piotr Morawski, członek Komisji Artystycznej XXI Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

"W tej sprawie każdy znajdzie coś dla siebie, niezależnie od wieku, gustu czy urzędu" - mówi gdzieś na początku spektaklu Szymon Czacki jako Amerykański Producent w "Sprawie Gorgonowej" Jolanty Janiczak i Wiktora Rubina. Już ma gotowe schematy: Medea, Antygona, Demeter Ale najbardziej jednak Medea, to oczywiste dla niego i staje się coraz bardziej oczywiste dla nas. Można mu wierzyć, wskrzesił już wiele bohaterek tragicznych, a teraz - z kamerą - szuka dobrego ujęcia Rity Gorgonowej. Na tym przecież polega kino, zwłaszcza amerykańskie: na opowiadaniu historii, które doskonale znamy, a w których zmieniają się tylko nazwiska bohaterów i bohaterek. Na opowiadaniu biografii tak, by nie były wyjątkowe, lecz by właśnie powielały określony schemat. Postaci - mówi Amerykański Producent - można zatem przypisać dowolną funkcję, zrobić z niej, kogo się chce, bo "Cokolwiek potniesz i połączysz ze sobą rytmicznie jest do przyjęcia dla mózgu, który ma naturę kinematografu". Cokolwiek, więc w zasadzie to wszystko jedno, kim będzie filmowa postać.

W efekcie powstaje Emilia Margerita Gorgonowa - od razu jako oskarżona, jako Medea, dzieciobójczyni, która zabiła dziecko swego kochanka. W 1931 roku - w sylwestra - w domu szanowanego lwowskiego architekta Henryka Zaremby zostały znalezione zwłoki jego dorastającej córki. O zabójstwo zostaje z miejsca oskarżona Gorgonowa - opiekunka dzieci i kochanka Zaremby.I choć nie było żadnych dowodów, a cały proces miał charakter poszlakowy, Gorgonowa została skazana. Jako kobieta i obca - bo była Chorwatką - nadawała się idealnie na kozła ofiarnego. To jest historia filmowa i specjalista od filmowych fabuł nie pojawia się na scenie bez powodu.

Taki film zresztą powstał - w 1977 roku Janusz Majewski nakręcił "Sprawę Gorgonowej" i to od niego Jolanta Janiczak i Wiktor Rubin wzięli tytuł dla przedstawienia w Starym Teatrze. Ich "Sprawa Gorgonowej" ma chyba zatem być polemiką z filmem: nie tylko z filmem Majewskiego, lecz z filmowym opowiadaniem historii o Ricie Gorgonowej. Testują możliwości teatru, w którym ta opowieść nie układałaby się tak gładko jak w filmie; może nawet w ogóle nie byłaby opowieścią, lecz samym działaniem. Dlatego to, co dzieje się na scenie to tylko część większego przedsięwzięcia - przez cały czas trwania spektaklu oglądamy nagranie z wyprawy ekipy Starego do Dalmacji, dokąd pojechali, by na cmentarzu na wyspie Zlin, gdzie urodziła się bohaterka spektaklu, postawić Margericie Ilić, primo voto Gorgon nagrobek, którego nikt jej nigdy i nigdzie nie postawił. Piękny gest etyczny. To rodzaj zadośćuczynienia. Za ten proces i za etykietę dzieciobójczyni, za to wszystko co przeszła zamieszana w wielką politykę.

A że proces był polityczny nie może być wątpliwości - widać to świetnie w filmie Majewskiego, gdzie prokurator Krynicki jasno wykładał, że cała sprawa ma sens metaforyczny i chodzi w niej o to, by oczyścić Polskę z obcych. Gorgonowa do roli Medei nadawała się zaś znakomicie. Notabene film Majewskiego nie jest wcale gładką opowieścią o Medei - całą sprawę problematyzuje, choć zostają tu jednak rozdane typowo filmowe role: złego prokuratora, szlachetnego sędziego, poświęcającego się dla sprawy adwokata, no i kobiety, która jako ta obca musi przegrać. W teatrze ma być inaczej.

Janiczak i Rubin wznawiają więc śledztwo. Bawią się - jakże filmową - konwencją kryminału, która na scenie okazuje się niewydolna: to, co gładko idzie w kinie, w teatrze zaczyna się sypać. Wychodzą wszystkie szwy, które same stają się tematem. Marta Ścisłowicz jako Gorgonowa ma być nie tyle aktorką, ile performerką: do utraty sił tłucze czekanem - tym znalezionym w sadzawce koło domu Zaremby - kamień; prowokuje pierwsze rzędy widzów, by napluć jej, dzieciobójczyni, w twarz - jeden z widzów z pewną czułością tylko gładzi jej policzek; wreszcie poddaje się hipnozie. Na scenie nie wygląda to dobrze (pewnie zresztą zależy na którym spektaklu), trochę razi efekciarski chwyt. Ale sam pomysł znów przekracza teatr - bo aktorka w czasie pracy przeszła, na osobności, kilka sesji hipnozy. By ucieleśnić Gorgonową, by dotrzeć do jej pamięci, by przywołać jej wersję zdarzeń. Spektakl nie mieści całego teatralnego - czy performatywnego - kontekstu podejmowanych działań.

Śledztwo - jak nietrudno się domyślić - nie przynosi efektów. A może wręcz odwrotnie, jeśli przyjąć, że efektem ma być pokazanie klęski takiego dochodzenia - to przecież antykryminał. Nie da się tu nikomu niczego udowodnić. "Stan faktyczny też chyba nie jest tożsamy z prawdą" - zauważa obecny na scenie Detektyw. Nie ma prawdy i nie da się jej ustalić, choćbyśmy mieli możliwość przeniesienia się w czasie i zobaczenia na własne oczy co zaszło w sypialni Lusi Zarembianki. Bo prawda to nic innego jak wersja wydarzeń, która ma najwięcej zwolenników; a i każdy może mieć swoją. Może też narzucić ją innym albo najzwyczajniej w świecie ich przekonać. Prawda to kwestia ustanowienia. Wynik pracy logiki, która została uznana za najskuteczniejsze narzędzie docierania do prawdy. Porządek performansu jest całkiem inny.

Jeszcze zanim spektakl się zacznie pojawiają się na scenie przysięgli - widać, że to amatorzy, każdy z nich się krótko przedstawia i idą na widownię - do najwyższego rzędu, by z końca sali, z widowni, zadawać pytania oskarżonej Ricie Gorgonowej. Pomysł ciekawy, ale sens zabiegu czytelny jest dopiero na sam koniec przedstawienia. Przysięgli znów schodzą na scenę i tym razem mówią o sobie więcej - byli skazani za rozmaite przestępstwa. Jedni mówią za co, inni nie. Jeden opowiadają anegdotkę o biskupie, inny odpowiada grepsem, że siedział za niewinność; kobieta opowiada, ze rozumie za co sama siedziała, ale nie potrafi pojąć, w imię czego siedziała córka - to znów uruchamia historię Gorgonowej, która też urodziła w więzieniu. Ile ludzi, tyle historii; każdy ma swoją. Swoją wersję wydarzeń i swoją prawdę.

Zgoda. Kibicuję mocno spektaklowi, który precyzyjnie pokazuje te ustanowienia, a następnie je demontuje. Który rozmontowuje filmowe konwencje i gładkie opowieści tworzone przez amerykańskich producentów. Który jest swego rodzaju odtworzeniem - nie błahą rekonstrukcją, lecz ponownym odegraniem wydarzeń. Performansem. Powtórzeniem. Ponownym przywołaniem pewnych klisz, filmowych obrazów, gestów, stwierdzeń po to, by móc zobaczyć je na nowo, w innym kontekście, kiedy nabierają one nieraz całkiem innych znaczeń. Temu - jak rozumiem - miało służyć to śledztwo.

Tym bardziej irytuje mnie jednak przy tym zbyt nachalna deklaratywność, nieustanne dopowiadanie, że prawda nie istnieje i że to wszystko jest konstrukcją. Zupełnie jakby Janiczak i Rubin nie do końca zaufali widzowi i uznali, że teatralność, którą udaje im się uruchomić trzeba zabezpieczyć słowem; wyraźną deklaracją. A chyba wcale nie trzeba, kiedy ma się taki pomysł, a do tego świetny zespół.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji