Artykuły

Z przeproszeniem inteligent

Odkąd Mrożek umarł, nikt już w teatrze nie zajmuje się losem inteligenta. Kiedy dramatopisarz Marek Lechki opublikował niedawno w "Dialogu" sztukę o pracowniku prowincjonalnego domu kultury próbującym zorganizować lokalne muzeum, redakcja tak się przejęła, że temat wybiła na okładkę. Ale tak naprawdę kogo obchodzi inteligent? - pyta Tadeusz Nyczek w Dialogu.

Ostatnia (poważna) publiczna dyskusja o polskiej inteligencji odbyła się chyba jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. Później niczego takiego nie pamiętam, najwyżej jakieś okruchy, pojedyncze popiskiwania. Postać inteligenta, jedną z opok polskiej tożsamości żywą przez dwa wieki, odesłano do lamusa jako relikt zbędny w czasach wymagających lepszej orientacji w prawach rynku niż w prawach człowieka. Tylko Lapończyk albo Indianin Navajo mógłby pomyśleć, że ostatnimi bastionami inteligenckiego romantyzmu są współczesne pochody uliczne z chorągwiami, pochodniami i hasłami wzywającymi naród do boju o wyzwolenie spod jarzma aktualnej władzy oraz Unii Europejskiej.

Istnieje podejrzenie, że mimo wszystko inteligentów w przyrodzie jest całkiem sporo, tyle że nawet w masie wyglądają na przezroczystych. Pałętają się jeszcze tu i ówdzie po niszowych pismach literackich i artystycznych, domach kultury, poniektórych teatrach i filologiach uniwersyteckich produkujących przyszłych bezrobotnych. Wystarczy popatrzeć, co się stało z modelowym inteligentem, niegdysiejszym stałym bohaterem filmów Krzysztofa Zanussiego. Ostatni zszedł kilkanaście lat temu na śmiertelną chorobę przenoszoną drogą płciową i tyle go widziano. Uroczego uwodziciela pana Jureczka, pisarza, bohatera Pilchowych książek, znaleziono w podobnym czasie w barze pod Mocnym Aniołem; wszystkim się zdawało, że on pisze jeszcze, a to szkło dźwięczało. Odkąd Mrożek umarł, nikt już w teatrze nie zajmuje się losem inteligenta. Kiedy dramatopisarz Marek Lechki opublikował niedawno w "Dialogu" sztukę o pracowniku prowincjonalnego domu kultury próbującym zorganizować lokalne muzeum, redakcja tak się przejęła, że temat wybiła na okładkę. Ale tak naprawdę kogo obchodzi inteligent? Nawet trudno go sobie wyobrazić. Bardziej przypomina mgławicę niż konkretną postać, jakby się składał z niekoherentnych kawałków. Tu coś z Żeromskiego, tam z Witkacego, ówdzie przeziera Nałkowska, ale zaraz Gombrowicz pod rękę z Kingą Dunin i księdzem Oko. W dawny etos biednego opozycjonisty zaczytanego w Kołakowskim weszła hybryda złożona z leminga na umowie śmieciowej, karierowicza korporacyjnego i prawicowo-lewicowego anarchisty głosującego na wartości chrześcijańskie i liberalizm gospodarczy. Z domieszką cwaniactwa i cynizmu w tle. Figura właściwie niewyobrażalna.

I nagle przyszło mi do głowy, że przecież znam kogoś takiego. Spotykam go od wielu lat w spektaklach, filmach i książkach firmowanych przez Jerzego Stuhra. Ten patchwork ról i tekstów pozornie w nic się nie składa, bo niby co wspólnego ma Wierchowieński z Wajdowych "Biesów" z wodzirejem Lutkiem Danielakiem, a Józef Kozioł z "Pogody na jutro" z Gogolowskim Horodniczym? Rzeczywiście trudno tu dostrzec jakąkolwiek konsekwencję. Stuhr zagrał w życiu grubo ponad setkę ról najróżniejszego autoramentu i większość z nich była zwyczajnym zadaniem zawodowym, za które się bierze pieniądze i idzie dalej. Jest to w końcu jeden z tych aktorów, który umie wszystko. Kto może się pochwalić, że jest równie znany z filmów Kieślowskiego, jak z roli osiołka w "Shreku"? Ale ja tu teraz myślę o kilkunastu postaciach między innymi z autorskich filmów Stuhra, które stworzyły wizerunek bardzo szczególnego bohatera naszych czasów. Krótko mówiąc, nie widzę drugiego aktora, który byłby trafniejszą ikoną kogoś, komu udało się (na różny, przyznajmy, sposób) przeżyć jako inteligent w PRL, a w dzisiejszej demokracji usiłuje nie utonąć w morzu pokus medialno-rynkowych. Czasem dając się w nie wkręcać, bo dawne ideały okazały się zbędne, a nowe czasy wymagają nowych zachowań.

Owszem, był jeszcze jeden taki typ. Nazywał się Adaś Miauczyński. Wymyślił go Marek Koterski, obsadzając w tej roli w kilku swoich filmach najpierw Cezarego Pazurę, potem Marka Kondrata. Zwłaszcza ten ostatni przeszedł do legendy jako świrowaty polonista poniewierany przez polskie życie zbiorowe. Szybko stał się niepodrabialną ikoną inteligenckiego nieudacznictwa, niestety Kondrat odszedł z zawodu i Adaś Miauczyński zgasł razem z nim.

Stuhr się nie poddał i próbuje dalej. Między przegranym pisarzem AA z Mrożkowych "Emigrantów", słynną rolą Stuhra w Starym Teatrze, a wańką-wstańką Janem Bratkiem z autorskiego "Obywatela" niby trudno znaleźć jakieś pokrewieństwo, a przecież to postaci z podobnej bajki. Ten pierwszy uciekł z kraju przed przemocą i cenzurą, by w piwnicy zachodniego kraju spotkać upiora z porzuconej ojczyzny, który nawet nie nadawał się na bohatera powieści; jeśli ktoś w finale płacze nad zmarnowanym życiem, to właśnie on, inteligent AA. Jan Bratek, trzecie wcielenie Jana Piszczyka po "Zezowatym szczęściu" Munka i "Obywatelu Piszczyku" Kotkowskiego - Stuhr zagrał w nim Piszczyka numer dwa - to również nieudacznik, i równie co AA nietwórczy; pracę magisterską, którą napisał w wojsku za kogoś, oceniono ledwo na trójkę. Pierwszy został pariasem w obcym kraju, drugi w ojczyźnie. Takich prawdziwych inteligentów "starej daty", poza AA, Stuhr zagrał właściwie niewielu. Nauczyciel historii Ejmont z Falkowej "Szansy", buntujący się przeciw szkole zawładniętej przez terrorystę od wuefu. Józef Kozioł z autorskiej "Pogody na jutro", który na długie lata zamknął się przed polityką w klasztorze. Może jeszcze Zygmunt Sawicki z "Dużego zwierzęcia", co wbrew całemu miasteczku podjął się opieki nad dziwnym "obcym", przyplątanym wielbłądem cyrkowym. Wszyscy przegrali. Trochę przez bezwzględny system, trochę przez stereotypy społeczne. W dużej mierze przez własne nieudacznictwo. Nieudacznikiem był kontrabasista ze słynnego monodramu wg Süskinda, także asystent uniwersytecki Gustaw z pierwszego filmu Stuhra, "Spisu cudzołożnic". Przez słabości charakteru i uległość wobec silniejszych przegrywali bohaterowie "Historii miłosnych" i "Korowodu". Wybór świętego spokoju nie uratował Antoniego Gralaka, bohatera "Spokoju" Kieślowskiego (ten akurat był robotnikiem), przed wkręceniem go w tryby niszczącej maszyny systemu. Domorosły kamerzysta Filip Mosz z "Amatora" w ostatniej chwili umknął przez podobnym losem. Ale bardziej zadziwiające, że Stuhr, ta prawdziwa i właściwie jedyna ikona kina moralnego niepokoju, zagrał w tym kinie znacznie wyrazistsze postaci cwaniaków i kombinatorów w rodzaju Lutka Danielaka, bohatera dwóch filmów Falka. Dorzućmy do tego zestawu (choć moralny niepokój tu trochę na wyrost) cwaniaczka lżejszej kategorii, Maksa Paradysa z "Seksmisji". Mieści się tu także wojak Szwejk i oczywiście oba Stuhrowe Piszczyki. Nie przypadkiem też Andrzej Wajda obsadził niegdyś Stuhra w dwuznacznej roli śledczego Porfirego w teatralnej "Zbrodni i karze"; do dziś myślę, że to jego niedoścignione arcydzieło sceniczne.

Prawdziwi inteligenci z zasady przegrywają, a ci, którzy używają inteligencji do wygrywania, okazują się lawirantami albo wprost łajdakami. Tak przynamniej było do niedawna. Dzisiaj Stuhr chyba nie nakręciłby "Dużego zwierzęcia" ani nie zagrałby w "Amatorze", naiwność takiego kina byłaby trudna do strawienia. Nie przypadkiem jego najnowszym - i jak twierdzi ostatnim - autorskim filmem był "Obywatel". Bratek-Piszczyk jest pomieszaniem wszystkich ról i wszystkich postaw. Znajdziemy w nim ślady po staroświeckim inteligencie i cały katalog garbów człowieka ustrojowej transformacji, który dawne zasady, jeśli je w ogóle naprawdę miał, porzucił na rzecz zwyczajnego przeżycia. Będąc konformistą doskonałym, zdaje się już tylko prosić o litość: moje prywatne świństwa to jedno, ale urodziłem się w kraju, który nie dał mi i nadal nie daje normalnie żyć. Oczywiście to komedia i nie należy jej przesłań traktować zbyt serio. Jan Bratek jest postacią trochę z dell'arte i ma coś z Voltaire'owskiego Kandyda. Jednocześnie jego twórca w licznych wywiadach dosyć przejrzyście deklarował, że cała ta historia jest swoistą figurą symboliczną wywiedzioną z doświadczeń jego własnego pokolenia, które przeżyło całą Polskę Ludową i ćwierćwiecze nowej demokracji. Więc uwaga - to niekoniecznie tylko bajka. Co mogę potwierdzić, bośmy ze Stuhrem praktycznie rówieśnicy, a wskutek pewnej prastarej z nim zażyłości niektóre życiowe przygody Jana Bratka są mi znane z autopsji. Wszystko to jednak wcale nie znaczy, że istnieje znak równości między aktorem, reżyserem, pedagogiem i pisarzem Jerzym Stuhrem a bohaterami - łącznie z Janem Bratkiem - grywanymi przezeń na przestrzeni minionego czterdziestolecia. Otóż mój przyjaciel jest w praktyce wręcz zaprzeczeniem tych nieudaczników, cwaniaków, cyników, konformistów i hochsztaplerów.

Powiem więcej: im lepiej i sugestywniej gra te postaci, tym bardziej mam ochotę tę jego twórczą działalność przynajmniej teoretycznie oprotestować. Powtarzam: to, co kiedyś nazywano polską inteligencją, nadal żyje, i chociaż wciąż w dostatki nie opływa (aczkolwiek poniektórzy już opływają, i ta zmiana wydaje się znamienna), pogłoski o jej śmierci wydają się mocno przesadzone. Nieudacznictwo i draństwo oczywiście zawsze lepiej się sprzedawało niż szczęście i sukces, więc nie mam do Stuhra reżysera i aktora pretensji. Poza wszystkim świństwa i poniewierki faktycznie wokół nie brakuje. Ale marzy mi się, cokolwiek utopijnie, film, w którym Jerzy Stuhr nie będzie groteskowym Piszczykiem, tylko prawdziwym Jerzym Stuhrem, któremu się udało. A ponieważ nobody is perfect, niekoniecznie musiałby to być spiżowy pomnik.

Na zdjęciu: Jerzy Stuhr w "Kontrabasiście", PWST, Kraków

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji