Artykuły

Spory o teatr. Miniony sezon na scenach wielkopolskich

Z teatrami dramatycznymi jest dziś w różnych ośrodkach róż­nie. Warszawskie mają ponoć spore kłopoty z frekwencją, poz­nańskie natomiast zdobywają nawet nowych widzów. W minio­nym sezonie mieliśmy na scenach wielkopolskich do czynienia z teatrem niespokojnym, nieuładzonym, teatrem dyskusyjnym i kontrowersyjnym, a więc teatrem żywym. Za mało było w nim jednak pogłębionej refleksji, za wiele emocji, niezracjonalizowanych przeświadczeń i aluzji.

"Koniec Europy", spektakl au­torski Janusza Wiśniewskiego (na scenie Teatru Nowego), wyróż­niał się - cokolwiek by o nim nie rzec - swoją odmiennoś­cią, niecodziennym kształtem sce­nicznym. Pisano o nim entuzja­stycznie na łamach "Głosu Wiel­kopolskiego", "Nurtu" i "Polity­ki". Urzeczony, ale wyłącznie formą tego przedstawienia, był rów­nież recenzent "Expressu Poz­nańskiego". W swojej recenzji wyraziłem umiarkowany entuz­jazm (jeśli tak to można naz­wać). Obok bowiem wspaniałych scen były w tym spektaklu sek­wencje puste, nużące, a nawet irytujące. Na szczęście druga połowa przedstawienia w pełni satysfakcjonowała. Podobnie, jak mi się wydaje, oceniła ostatnio "Koniec Europy" Barbara Osterloff w dwutygodniku "Teatr". "Wbrew temu, co niektórzy gło­szą - pozwolę sobie zacytować jedno z jej stwierdzeń - "Ko­niec Europy" jest przedstawieniem nie spełnionym, choć w ry­sunku - oryginalnym, w deta­lach atrakcyjnym". Nie ulega je­dnocześnie wątpliwości, że był to spektakl sezonu, chociaż adreso­wany do bardzo wąskiego kręgu odbiorców.

O czym właściwie traktował "Koniec Europy"? Wiśniewski nie mówił w nim o zagrożeniu - jak chce B. Osterloff - lecz o zagrożeniach i konkretnie je nazywał. Nie miał też na my­śli odwiecznej wędrówki w po­szukiwaniu arkadyjskiego mitu, bo nie mitu szuka ludzkość lecz Arkadii. Swoim spektaklem twierdził natomiast, że dziś także jest to tylko mit i złudzenie; szy­dził z tych złudzeń, opartych je­dynie na naiwnej wierze. U koń­ca tęsknoty za Arkadią - zda­wał się mówić reżyser - nie ma nic lub jest zgoła jej odwrotność. Nie bardzo tylko wiadomo czy ironią i szyderstwem potęgował on katastrofizm "Końca Europy" czy też weń nie wierzył, tak sa­mo jak w Arkadię.

Najsłabszą pozycją Teatru Nowego był "Hymn" Szwajdy. Wspominam o tym tylko dlatego, że Jacek Sieradzki na łamach "Teatru" napisał o tym przedstawieniu bardzo pozytywną recenzję. Gdyby teatr - jego zdaniem - w kilku miejscach mocno sztu­ki nie uprościł "można by uz­nać inscenizację poznańską za wzorową". Z tym zdumiewającym poglądem nie sposób nawet polemizować. Poznańskie przed­stawienie "Hymnu" stało się os­karżeniem społeczeństwa i urzą­dzeń społecznych o to, że tlamszą jednostkę, ograniczają dra­stycznie jej wolność; że bezpar­donowo ingerują w sferę jego życia prywatnego, pokazało też bunt jednostki przeciw temu. Tymczasem "Hymn" to bardzo drapieżna sztuka, niemal antyczna tragedia... o alkoholiku, pod­szyta groteską i zjadliwym szy­derstwem, "a do tego bardzo smutna". J. Sieradzki zrozumiał opacznie zarówno sens sztuki węgierskiego pisarza, jak i przedstawienia.

Omawiając dokonania Teatru Nowego nie sposób zapomnieć o kilku świetnych rolach w "Koń­cu Europy" i znakomitej muzyce Jerzego Satanowskiego do tego spektaklu, a także kreacjach Janusza Michałowskiego (jedna z pierwszych nagród tegorocznych KST) i Sławy Kwaśniejwskiej.

Teatr Polski rozpoczął sezon w wyjątkowo niesprzyjających okolicznościach. Trzecia, kolejna dyrekcja w krótkim okresie cza­su. W tak zwanym portfelu re­pertuarowym - zupełna pustka, a więc nie było co grać. Do te­go jeszcze pustki na widowni za poprzedniej dyrekcji. I oto pod wodzą nowego kierownictwa artystycznego (Grzegorz Mrówczyński) przygotowano aż siedem premier, uruchomiono dodatkowo "Scenę w malarni" i tzw Scenę Szkolną, grającą również na wyjeździe. Zrealizowano - pamiętając o tym, że teatr jest również rozrywką - dwie pozycje z myślą o szerokiej widowni, a więc kasowe, rzeczywiście cie­szące się powodzeniem. Mam tu na myśli "Pastorałkę" L. Schillera oraz dwie frywolne i ru­baszne komedie Arystofanesa, antyczne ale ze współczesnym podtekstem. Jedna z nich tak bardzo zgorszyła B. Danowicza z "Tu i Teraz", że aż kierownik literacki poznańskiego teatru Józef Ratajczak musiał prostować na łamach tego tygodnika że­nujące nieporozumienia. Zagrano również jedną z polskich sztuk współczesnych, tak rzadkich poznańskich scenach, i to na do­datek Ireneusza Iredyńskiego.

Ponadto teatr zaprosił do współpracy dwie znane aktorki warszawskie: Zofię Rysiównę i Hannę Stankównę. Tę ostatnią jakby na nowo odkryto dla te­atru. Po kilku szarych sezonach warszawskich stworzyła ona w Poznaniu znakomitą kreację w "Zakładniku" Claudela (dobrze również granym przez pozosta­łych wykonawców), jednocześnie polskiej prapremierze, w reżyse­rii Grzegorza Mrówczyńskiego i świetnej scenografii Zbigniewa Bednarowicza. Oczywiście można postawić teatrowi takie czy inne zarzuty. Wszakże jedno jest pewne: to był sezon rzetelny, choć bez wielkich przedstawień. Ale to dopiero początek: formo­wania nowego zespołu, kształ­towania nowego repertuaru, wer­bowania nowych współpracow­ników, badania upodobań widzów. Jeśli idzie o tych ostatnich te­atrowi udało się znaczną ich część odzyskać. Skończyły się drastyczne kłopoty z frekwen­cją. W sumie sezon napawa ostrożnym optymizmem. Są wido­ki na dobry teatr.

Sporą aktywność wykazała w minionym sezonie "Scena na Piętrze" poznańskiej Estrady, któ­ra oby już na stałe wpisała się w teatralny pejzaż Poznania. Na szczególne uznanie zasłużył spek­takl "Dwoje na huśtawce" w re­żyserii znanego twórcy filmowego Kazimierza Kutza z parą, nie wymagających rekomendacji, ak­torów warszawskich (Grażyna Barszczewska i Roman Wilhelmi). Publiczność zresztą takie spektakle lubi, bo to i melodra­mat (wcale nie banalny), kawa­łek tzw. prawdziwego życia, bar­dzo dobre rzemiosło aktorskie i znane nazwiska, działające jak magnes. Spektakl ten, prezento­wany na Festiwalu Teatrów Ma­łych Form w Szczecinie, zdobył II nagrodę jury i nagrodę pu­bliczności. Natomiast "Ósmy dzień tygodnia" zawiódł mocno pod względem aktorskim. Nadto dra­pieżna proza Hłaski, wyrwana z naturalnego dla niej tła roku 1956, straciła swoje walory i swój właściwy sens. Uwikłana w obcy jej kontekst współczesności, ujawniła pozorne jedynie analo­gie.

Teatr "Marcinek" przeżywał w ostatnich kilku sezonach spory kryzys. Żył dawną chwałą i od­cinał kupony z okresu swych największych triumfów. Zmienia­ły się co sezon dyrekcje, ode­szło kilkoro aktorów i świetnie zapowiadający się młody reży­ser. Teatr stracił dawnych swych animatorów: Leokadię Serafinowicz, Jana Berdyszaka i Wojciecha Wieczorkiewicza. I nie mógł, jak sądzę, oderwać się od przeszłości. Nie potrafił stwo­rzyć odrębnej poetyki, co gro­ziło wtórnością i powielaniem wzorców. Z przeszłości, przy całym dla niej szacunku, nale­żało się wyzwolić. Nowy dyrektor Andrzej Bieżan widzi na szczęście teatr po swojemu i ma bardzo interesujące plany na najbliższą przyszłość. Udało się wprawdzie zrealizować tylko dwie premiery (trzecią ukończo­no tuż przed końcem sezonu), ale przecież atrakcyjne dla dzieci starszych ("Betlejem'' Rydla) i dla najmłodszych ("Przygody Tomcia Paluszka").

Skromnej scenie gnieźnieńskiej trudno konkurować z Poznaniem i Kaliszem, ale przecież "Śluby panieńskie" patrona sceny zasłużyły na uznanie. A co się tyczy Kalisza... Znam obie pozycje przeznaczone na festiwal: punk-operę "Ballada i sonet" z muzyką Tadeusza Woźniaka i w choreografii Przemysława Śliwy oraz "Rewizora" Gogola ze Zdzisławem Wardejnem w roli Chlestakowa, za którą otrzymał jedną z nagród aktorskich na tegorocznych KST. Obie pozycje, w reżyserii Romana Kordzińskiego, stanowiły erupcję teatralności, epatowały feerią pomysłów nie poddanych selekcji i dyscypli­nie myślowej, niezbyt też wyra­zistych. Ten rodzaj ekspresji był na kaliskiej scenie nowością i mógł nawet szokować część wi­downi. Teatr zatem w drugiej części sezonu zatęsknił za nie­zwykłością, za nadekspresją, za czymś niecodziennym. Tymcza­sem w zgodnej opinii sporej części widzów, pierwsza część sezonu była naprawdę intere­sująca. Ale teatr nie docenił walorów jednej ze swych pier­wszych premier ("Szczęśliwe wydarzenie" Mrożka), w efekcie za­proponował na festiwalu coś in­nego i poniósł, niestety, dosyć dotkliwą porażkę.

I tak w skrócie wygląda mi­niony sezon na scenach wielko­polskich. Był więcej niż po­prawny, więcej niż średni, ale miejmy nadzieję, że kolejny będzie jednak ciekawszy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji