Artykuły

Fotel recenzenta prowincjonalnego

PROWINCJĄ teatralną to Po­znań nie jest, chociaż wielu chciałoby, żeby tak było. Mó­wiono, iż w Poznaniu nic ory­ginalnego się wydarzyć nie może, mówiono o konserwa­tywnym rozumieniu kultury, a jako przykład dawano niegdysiejszą aferą z "Weselem" w reżyserii Byrskich czy o wiele późniejsze perturbacje dyrekcji Mikołaja Grabowskiego. Mijały lata, a w Poznaniu powstał silny ośrodek tzw. teatru studenc­kiego (Teatr Ósmego Dnia, ICD, Maya, Jan). W tym "prowincjonal­nym" mieście od 1973 r. działa Iza­bella Cywińska, która pozwoliła Ja­nuszowi Wiśniewskiemu tworzyć swoje oryginalne przedstawienia plastyczne. Zmiennymi kolejami lo­su biegnie życie artystyczne w Teatrze Wielkim i Teatrze Polskim. Ale i w tych szacownych przybyt­kach zdarzają się lepsze sezony, a z całą pewnością wybitne przed­stawienia.

Stali czytelnicy "Kierunków" zdążyli się już zorientować, iż swój "prowincjonalny" poznański fotel recenzenta z rzadka zamieniam na inny, chociaż oglądam wiele przed­stawień w Polsce, najczęściej jednak w Polsce "B". Ci sami czytelnicy wiedzą, iż mój "prowincjonalizm" nie ma nic wspólnego z fałszywie rozumianym regionalizmem. Uwa­żam, że każdy najmniejszy sukces czy osiągnięcie tej "maleńkiej oj­czyzny" składa się na sukcesy i osiągnięcia "dużej ojczyzny". Bo czym byłyby np. osiągnięcia rodzimej opery bez wspaniałej polskiej pra­premiery "Czarnej maski" Krzysztofa Pendereckiego w Teatrze Wielkim w Poznaniu? Gdyby odejść od ge­ograficznego rozumienia pojęcia "prowincjonalny", zatrzymując jedy­nie sens wartościujący, to wiele zjawisk, zwłaszcza w kulturze sto­łecznej, można by tym określeniem obdarzyć, np. "Dziady" w reżyserii Krystyny Skuszanki. Nie wdając się w jałową dyskusję o prowincjonalizmie w teatrze, chciałbym zrobić remanent wokół fotela recenzenta "Kierunków" w Poznaniu.

Przy porządkowaniu programów i archiwaliów teatralnych minionego sezonu okazało się, że nie wszystkie premiery zdążyłem zrecenzować. Różne są tego stanu rzeczy powody. W tym sezonie odstąpiłem od rela­cjonowania spektakli operowych i operetkowych. Te pierwsze po pre­mierze grane są najczęściej dwa, trzy razy (wyjąwszy "Czarną ma­skę") i trudno je obejrzeć. Drugie natomiast są mało atrakcyjne, by zabiegać o bilet, o który bardzo trudno. Większość woli jednak podkasaną muzę niźli ambitny repertuar w Gmachu pod Pegazem. Tak więc pod obstrzałem zostają trzy teatry dramatyczne: Nowy, Polski i Scena na Piętrze.

Scena na Piętrze dała w tym se­zonie aż cztery premiery. "Niespo­dziankę" Karola H. Rostworowskiego już recenzowałem, zaś "Skiz" Gabrieli Zapolskiej postaram się przedstawić dopiero w przyszłym se­zonie, jako że w pierwszej kolejności przedstawienie to obejrzeli "Polonu­si" na różnych kontynentach.

Aktorskie duety

"Emigrantów" Sławomira Mrożka grają nie tylko polskie teatry. Ale po obejrzeniu trzech realizacji: Kreczmara w warszawskim Teatrze Współczesnym, Szulczyńskiego w poznańskim Teatrze Nowym i Za­leskiego w Scenie na Piętrze, mogę powiedzieć, że tak jak bohaterowie Becketta czekali na Godota, tak ja czekam na reżysera, który wnikliwie odczyta i środkami teatralnymi wy­dobędzie głębię, która skrywa się w zakamarkach tego dramatu.

Z najnowszą poznańską premierą "Emigrantów" było trochę zamiesza­nia. Pierwotnie miał reżyserować Maciej Prus, później chyba Gustaw Holoubek, wreszcie zrobił to Krzysz­tof Zaleski z zupełnie inną obsadą niż planowano na początku. Reali­zatorzy pokazali owoc niedojrzały. Jedyne założenie interpretacyjne, które dało się odczytać, można okre­ślić "polscy emigranci".

Myślę, że siła tego dramatu nie leży wcale w rodzajowości. Mrożek na­dając swoim bohaterom pewne atrybuty polskie, widzi i w AA, i w XX każdego emigranta, który w tej obcej i nowej dla siebie rze­czywistości usiłuje znaleźć własne miejsce. "Komedia" Mrożka zdaje się być swoistym studium o człowie­ku wyrzuconym poza nawias natu­ralnej społeczności. Walcząc z obco­ścią, usiłują za wszelką cenę odna­leźć pozrywane więzi, drogę, która wyprowadzi ich z bezwyjściowości. Każdy z bohaterów tłamszony jest przez innego rodzaju zniewolenie. Obaj marzą o wolności, chociaż dla każdego z nich oznacza ona co in­nego. Wielokrotnie "Emigrantów" ratowali aktorzy. W tym przypadku i ta strona teatru zawiodła.

Roman Wilhelmi idąc na lep pub­liczności, skorzystał z wypróbowanego repertuaru chwytów i zagrał Dyzmę na emigracji, może tylko bardziej głupawego. Tym samym przyćmił Damiana Damięckiego. Ten ratując się przed anonimowością poddał się żywiołowi i wyszła śmieszna bardzo komedyjka o dwóch takich (inteligenciku i robolu), co to wyjechali za chlebem (?). W tym parszywym emigranckim życiu nie jest lekko, chociaż czasami może być nawet śmiesznie. Widownia zwija się ze śmiechu, tylko nie gorzkiego, przerażającego i tragicznego. To nie "czarna komedia" jak odczytał "Emigrantów" Jan Kreczmar. Sce­nografię do przedstawienia Krecz­mara zaprojektowała Ewa Starowiey­ska: była ona bliska wskazówkom Mrożka, a jednak lekko metaforyzująca. Zaleski skorzystał z usług Marcina Stajewskiego i tu chciałoby się rzec: prostota nie znaczy nie­chlujstwo i bylejakość.

Na szczęście sezon teatralny Scena na Piętrze zakończyła przedstawie­niem, które od niepamiętnych cza­sów ma bardzo ładną i wysmako­waną scenografię. Rozumiem, że te­atr ten preferuje spektakle, do któ­rych oprawę plastyczną montuje się w ciągu godziny. Myślę jednak, iż scenografię Jerzego Rudzkiego do "Coś w rodzaju miłości" Artura Mil­lera będzie się rozstawiało dwie go­dziny: kilka czarno-srebrzystych za­stawek, białe stylowe łoże i kilka innych buduarowych mebelków. Szkoda tylko, że kostium-szlafroczek Marii Pakulnis (Angela) uszyto z tandetnego stilonu. A przecież An­gela nie jest zwykłą panienką, którą może mieć każdy.

Angelę i Toma (Marian Kociniak) łączy nie tylko chęć wyświetlenia zagadki kryminalnej (on jest detek­tywem prywatnym, ona prawdopo­dobnie wie, kto jest prawdziwym mordercą) i przelotny związek uczu­ciowy. Między tym dwojgiem zagu­bionych rozbitków wytworzyła się swoista więź, po prostu "coś w ro­dzaju miłości". Są sobie nawzajem potrzebni, bo są samotni, bo są za­kłamani, wreszcie marzą o miłości, łakną spokoju.

Tomasz Zygadło (reżyser) bohate­rów sztuki Millera umieścił w sy­tuacji niedookreślenia, zachowują się jakby byli czymś skrępowani. Ani reżyser, ani scenograf nie prze­szkadzają aktorom swoimi pomysła­mi, budują jedynie kolejne punkty, dramaturgiczne, które pozwalają stymulować skalę emocji i napięć. Ewoluowanie napięcia w obrębie po­szczególnych scen doskonale wyczuła Maria Pakulnis. Gra ostro. Precyzyjnie rozgrywa wszystkie sceny, czy to atak schizofreniczny, czy też uwodzicielskie gierki, którymi usiłuje zwieść lub oszukać Toma. Szkoda, że nie zawsze mógł sprostać partnerce Marian Kociniak. Istniała szansa na dobrą rolę, niestety, zbyt często ulegał emocjom. Pod­nosząc głos, miotając się po scenie, tracił wiarygodność. Nie zawsze starczało Kociniakowi precyzji i wtedy gubiła się sceniczna prawda, o którą tak trudno we współczesnym teatrze.

Teatr polityczny

Po licznych poszukiwaniach reper­tuarowych Izabella Cywińska wró­ciła do nurtu teatru politycznego, który jej jako reżyserce przyniósł rozgłos. Tym razem wystawiła własną adaptację;"Cmentarzy" Marka Hłaski. Rzecz wydana już na emi­gracji przyczyniła się do "złej sławy'' autora, ale od kilku lat, może jeszcze nie wszyscy, ale ci, którzy chcieli, mogli się z tym tekstem zapoznać. Adaptatorka to socrealistyczne a rebours opowiadanie oczyściła z wszystkich wątków pobocznych, ta­niego sentymentalizmu, pozostawia­jąc na scenie jedynie wędrującego jak w labiryncie Franciszka Kowal­skiego (Jerzy Stasiuk). Przypadkowo aresztowany traci wiarę ortodoksyj­nego stalinisty. Początkowo próbuje walczyć ze sprzecznościami, które nim targają, ale świadomość życia w fałszywym świecie popycha go na drogę poszukiwania prawdy. Szuka jej u towarzyszy partyzanckiej prze­szłości: Niedźwiedzia - Michał Grudziński, Brzozy - Wiesław Komasa, Jerzego - Lech Łotocki, Malarza - Janusz Michałowski. Mozolna droga Franciszka Kowalskiego roz­grywa się w cieniu wielkiego mo­numentalnego stalinowskiego molo­cha, który z rzadka tylko pomaga całości przedstawienia.

W dniu premiery zobaczyliśmy przedstawienie wyraźnie pęknięte; groteska chwiała się co chwila bądź w stronę kabaretu (zebranie partyj­ne), bądź ciężkiego dramatu (klatka druciana - więzienie, znikająca w zapadni). Miast groteskowej wizji stalinizmu w Polsce, otrzymaliśmy monumentalno-aluzyjny plakat poli­tyczny. Brak konsekwencji reżyser­skiej zniszczył bardzo interesującą adaptację.

Z plakatowości wyłamuje się sce­na spotkania Franciszka z Mala­rzem. Nabiera ona wielowymiarowo­ści, cech charakterystycznych dla wielkich malowideł na płótnie. Ten zapijaczony chałturszczyk, produku­jący aktualnie gipsowe odlewy po­piersia Josifa Wissariotowicza, monologizuje: (...) A w końcu się usrał, jak każdy Zbawiciel. Spokój. Krop­ka. Wielki Nauczyciel dokonał rze­czy o wiele większej. Zbudował cmentarz. Od tej chwili, przyszłe po­kolenia będą się rodzić i żyć na cmentarzach. Widocznie do życia, do słońca idzie się przez groby. Gdyby te słowa padły ze sceny kilkanaście lat wcześniej, brzmiałyby inaczej i znaczyły co innego.

Przedstawienie Izabeli Cywiń­skiej wypada interesująco od strony aktorskiej. Świetny epizod Sławy Kwaśniewskiej, niejednoznaczna po­stać Plutonowego (Maciej Kozłow­ski). Jednak najlepsi okazali się Je­rzy Stasiuk i Janusz Michałowski. Kruchość i zagubienie Kowalskiego nabiera szczególnego wymiaru w konfrontacji z cynizmem i goryczą Malarza. O ile Stasiuk buduje postać delikatnie, o tyle Michałowski sięga po bardziej ostre i wyraziste chwyty. Przypuszczam, że pójście tropem tej sceny i koncepcji postaci stworzo­nych przez tych dwóch aktorów mogło zaowocować wydarzeniem te­atralnym.

Po sezonie

Po odrobieniu recenzenckich zaleg­łości, przyszło mi do głowy kilka re­fleksji podsumowujących miniony sezon teatralny w Poznaniu. Był to niewątpliwie sezon Teatru Polskie­go. Po 53 latach na Wielkopolskiej scenie zaistniały "Dziady" Adama Mickiewicza. Nie zyskały co prawda uznania jury na Festiwalu Klasyki Polskiej w Opolu, ale zyskały za to rozgłos i uznanie publiczności nie tylko wielkopolskiej. Jakoś nikt spoza Warszawy i okolic nie jeździ na ,,Dziady" do Teatru Narodowego, a przed Teatrem Polskim w Pozna­niu dość często spotyka się autokary z odległych rejonów kraju. To bar­dzo ładne i niekonwencjonalne przedstawienie, w którym swój dzień przeżywają przede wszystkim aktorzy młodzi: Mariusz Sabiniewicz, Małgorzata Mielcarek, Piotr Zawadzki, Wojciech Siedlecki.

Drugim przebojem tego teatru jest "Normalne serce" Lary Kramera. Rzecz o AIDS, o początkach choroby w Stanach Zjednoczonych. W tym przedstawieniu największe brawa zyskali Mariusz Puchalski i Wojciech Kalinowski. Teatr kierowany przez Grzegorza Mrówczyńskiego próbo­wał (zresztą skutecznie) w tym se­zonie udowodnić, iż słabość poprzedniego sezonu była chwilowa. Zespół stać na więcej, bo nie wdając się w szczegóły i "Kilka ukłuć muchy" Marka Chojnackiego, i "Ubu król" Alfreda Jarry'ego. i "Szelmostwa Skapena" Moliera, i wreszcie "Przy­gody koziołka Matołka" nie odstawały bardzo od bezsprzecznie najciekawszych realizacji dużej sceny - "Dziadów" i "Normalnego ser­ca".

Tym razem mniej premier i jakby mniej ciekawszych było na scenie przy ul. Dąbrowskiego (Teatr Nowy). Przereklamowany "Decadance" - autorski spektakl Jerzego Satanow­skiego i omówione wcześniej "Cmen­tarze". Bajki "Burza w teatrze Gogo" Andrzeja Maleszki (premiera tuż przed wakacjami) nie udało mi się obejrzeć. W repertuarze Teatru Nowego wygrała w tym sezonie kla­syka polska (też), czyli "Wesele" Wyspiańskiego w reżyserii Janusza Nyczaka. W serii rocznicowych przedstawień tego dramatu spektakl poznański zasługuje na wyróżnienie. Drugim interesującym przedsięwzięciem teatralnym była adaptacja "Narzeczonego Beaty" Adolfa Rud­nickiego: ciekawa adaptacja i reży­seria Izabelli Cywińskiej, wspaniałe kreacje aktorskie Krystyny Feldman i Sławy Kwaśniewskiej (obie panie otrzymały nagrody na Kaliskich Spotkaniach Teatralnych). Teatry poznańskie wyjąwszy na­grody aktorskie na KST, nie wygry­wały, teatralnych festiwali, za to większość przedstawień odbiła się dość głośnym echem w kraju. And­rzej Maleszka za reżyserię i upow­szechnianie teatru dziecięcego otrzy­mał Nagrodę im. Stanisława Wyspiańskiego. Pisząc o artystycznej stronie życia teatralnego w Poznaniu trzeba wspomnieć o jego kłopotach administracyjno-finansowych. Wszy­stkie teatry z operą włącznie wołają o pomoc. Niszczeją budynki, palą się kable na scenie, a kasa miejska jest pusta. Nie starcza na remonty, coraz mniej pieniędzy na działalność artystyczną. To iż udało się w tym mieście zrealizować aż tyle premier jest wyłączną zasługą ludzi, dla których teatr jest ciągle najważniej­szy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji