Artykuły

Normalnie - czyli różnorodnie

Wieczory teatralne

ŚRODA, 27 KWIETNIA.

Teatr Współczesny we Wrocławiu. Związany mocno z nazwiskiem Helmuta Kajzara, i jako autora dramatycznego, i jako reżysera. Obecnie w repertuarze tego teatru znajduje się jedna z ostatnich sztuk Kajzara, "Obora".

Jest to kolejny fragment losów tego samego bohatera, który pojawia się właściwie w całej dramaturgii Kajzara. Ale ta sztuka jest trochę inna: mocno osadzona w polskiej rzeczywistości pierwszej połowy lat pięćdziesiątych. I choć budowa dramatu w porównaniu z poprzednimi pozostaje niezmieniona: ciąg luźno łączonych mikroscenek, w które autor wplata konflikty wynikające ze zderzenia tradycji, wierzeń, kultur. - to jednak "Obora" wydaje się jakby dojrzalsza, głębsza.

Muszą przyznać, że wcześniejsze utwory Kajzara nie wzbudzały we mnie większego entuzjazmu. Zdarzały się tam świetne fragmenty, dobre dowcipy, trafne obserwacje, zawsze jednak czegoś mi brakowało. Tymczasem "Obora" we Współczesnym poruszyła mnie do głębi. Może odnalazłem w tym przedstawieniu jakiś ślad własnej młodości, własnych lat pięćdziesiątych - inaczej zapamiętanych przeze mnie niż by to wynikało z niektórych doświadczeń bohaterów Kajzara? A może przemówiła do mnie ze sceny pieśń, będąca niegdyś wyrazem naszego entuzjazmu, dziś niosąca inne znaczenia i inaczej odbierana? Reakcje młodej widowni były zresztą bardzo zróżnicowane; ale też przesłanie sztuki Kajzara, bynajmniej nie jest jednoznaczne. I nie musi: dotyczy spraw bardzo skomplikowanych.

Zarazem jednak przedstawienie jest klarowne, zarówno reżyser, Andrzej Makowiecki, jak aktorzy - a wśród nich Bolesław Abart, Krzysztof Bauman, Eugeniusz Kujawski, Maciej Reszczyński - znaleźli na ogół właściwe środki sceniczne, by przekazać odcienie tekstu Kajzara. Czasem tylko razi nadużywanie tonacji groteskowej w obrazie lat pięćdziesiątych; ale równoważy to czysty, szlachetny ton ludzkich tęsknot i marzeń, jaki brzmi w kilku scenach spektaklu, a szczególnie w jednej z ostatnich, prosto i prawdziwie oddany przez Marię Zbyszewską.

CZWARTEK, 28 KWIETNIA.

Teatr Nowy w Poznaniu. Inne przedstawienie, inna poetyka. Na zdobywający coraz większy rozgłos "Koniec Europy" Janusza Wiśniewskiego zdążyłem w ostatniej chwili, wprost z pociągu. Nabita sala, dostawiane krzesła, sporo widzów oczekujących na wolne miejsce.

Wychowałem się na solidnym (co nie znaczy, że zawsze dobrym) teatrze realistycznymi i z pewnym trudem przychodzi mi przystosować się do kolejnych eksperymentów. Choć wiem, że są nieuchronne, i choć rozumiem, że są potrzebne. Ciągle jednak wierzę, że miarą wartości spektaklu pozostaje reakcja widza, że liczy SIĘ wzruszenie, emocja, nawet oburzenie, byle nie obojętność.

"Koniec Europy" zrealizowany na podstawie własnego scenariusza reżysera, wbija widza w fotel. Przez wszystkie środki, jakie tam wykorzystano, przez scenariusz, plastykę, muzykę, kompozycję całości i poszczególnych sekwencji czy obrazów, przez grę aktorów z dyplomami i bez. Wrażenie jest bardzo silne - przynajmniej takie sam odniosłem. Z dotychczasowych trzech premier Wiś-niewskiego oglądałem dwie: zarówno "Koniec Europy", jak wcześniejsze "Panoptikum a'la Madame Tussaud" oddziałują przede wszystkim samą materią teatru. Jakby uruchomiona została jakaś niezwykła machina, której widz winien poddać się bez reszty - w zachwycie, w zdziwieniu, w przerażeniu. Jeśli kategoria "teatralności" ma w ogóle jakiś samodzielny sens, to chyba tylko w odniesieniu do takich właśnie spektakli.

No, dobrze, zapyta ktoś, a o co w tym wszystkim chodzi? Jaki to ma sens? I czy widzowi przytłoczonemu szaleństwem efektów scenicznych nie odbiera się zarazem prawa do myślenia? Bo, jeśli wyłączy się emocje, w tej feerii także można znaleźć szwy i luki. Albo wprost zapożyczenia: od Kantora z "Umarłej klasy", z "Wielopola - Wielopola". Ale to wszystko po namyśle. Z teatru jednak wychodzi się pod wrażeniem wielkiej sztuki, z plątaniną sygnałów, skojarzeń, odniesień do przeszłości, teraźniejszości, może przyszłości. Każdy zresztą ma zapewne te skojarzenia trochę inne, sądy na temat twórczości Wiśniewskiego też są podzielone. I bardzo dobrze.

I jedno tylko trzeba podkreślić. Widowisko takie, jak "Koniec Europy", możliwe jest do zrealizowania tylko w takim teatrze, gdzie rzeczywiście istnieje zespół i istnieje odpowiednia atmosfera do pracy zespołowej. Tworzona przez wiele lat, długo kształtowana gotowość do podjęcia zadań najtrudniejszych. Niewiele mamy dziś takich teatrów. Niewykluczone nawet, że - poza Teatrem Nowym w Poznaniu - na żadnej ze scen polskich przedstawień Janusza Wiśniewskiego po prostu nie udałoby się wystawić.

Późnym wieczorem, po "Końcu Europy", jeszcze inny spektakl. Aktorzy Teatru Nowego - i nie tylko oni - zasiedli na widowni, scenę objęli w posiadanie uczniowie poznańskich szkół średnich. Oglądaliśmy fragmenty "Antygony" Sofoklesa: prościutko wyreżyserowany dramat antyczny, którego aktualność odnajdywana jest od nowa w każdej współczesności... Dlatego pewno uczniowskie przedstawienie spotkało się z tak gorącym przyjęciem.

Jedno ale. Dramat Sofoklesa to spór intencji szlachetnych i czystych z racjami motywowanymi nadrzędnym interesem zbiorowości. Spór dwóch stron - nie tylko atak na przemoc i tyranię. Jeśli w tym sporze zabraknie jednego z partnerów - dramat ginie; jest to oczywistość znana z programów szkolnych. Tymczasem w poznańskiej "Antygonie" znikły w ogóle racje Kreona. Częściowo przez skróty w tekście, przede wszystkim przez wadliwą obsadę. Żarliwość Antygony pozostała w ogóle bez przeciwwagi: jakby młodzi wykonawcy z góry odrzucili możliwość rozważenia argumentów strony przeciwnej. Może to przypadek, najpewniej jednak świadectwo nastawień emocjonalnych. Jak przebić się przez tę barierę, jak wytłumaczyć, że niezdolność do kompromisu nie tylko w teatrze bywa powodem klaski?

PIĄTEK, 29 KWIETNIA.

Jeszcze raz Poznań. Teatr Polski. Jego nowa dyrekcja - Grzegorz Mrówczyński, Tadeusz Peksa i Józef Ratajczak - nabiera rozmachu, kilka ostatnich premier spotkało się z zainteresowaniem. "Zakładnika" Claudela zobaczymy w Warszawie w maju, na miejscu zaś obejrzałem "Proces" Kafki w adaptacji i reżyserii Leszka Raczaka, znanego dotychczas głównie z pracy w Teatrze Ósmego Dnia.

"Proces" to pierwszy spektakl Raczaka w teatrze profesjonalnym. Józefa K. gra Janusz Łagodziński. Przedstawienie jest ściszone, spokojne, wyważone, jakby wyprane z emocji. Zrealizowane bardzo tradycyjnie, co spotkało się z krytyką części recenzentów, którzy, pomni doświadczeń Ósmego Dnia, oczekiwali widać jakiegoś mocnego uderzenia. Gdy tymczasem ani sama powieść, ani charakter teatru takich możliwości nie dają.

Mówi Raczak: "W mojej adaptacji nie ma (...) ładnych dodatków, nie ma nic spoza tekstu, choć znając teatr wiemy, iż nie jest to do końca prawdą, bo przecież aktor i cała wizualna strona spektaklu pochodzi tutaj zawsze i tak spoza literatury. Wierność ma zatem w teatrze po prostu inny wymiar. Bo tak być musi".

SOBOTA, 30 KWIETNIA.

Wreszcie Łódź. Teatr im. Jaracza, "Opera za trzy grosze" Bertolta Brechta i Kurta Weila, jedna z moich ulubionych sztuk. Właśnie w maju przed dwudziestu siedmiu laty oglądałem ją po raz pierwszy, we Wrocławiu, w reżyserii Jakuba Rotbauma.

Bogdan Hussakowski miał wszystkie atuty: doświadczenie reżyserskie, poczucie humoru, umiejętność operowania ansamblem (co w "Operze" szczególnie istotne), niezły zespół, sprawnego kapelmistrza. Zabrakło jednego: Mackie Majchra. Gra go aktor skądinąd bardzo dobry, ale obsadzony tu wbrew swoim dyspozycjom. No i sytuacja robi się jak w starym dowcipie o Napoleonie i armatach.

A mówiąc już poważnie. Łódzka "Opera" rewelacją nie jest, ale też wstydu nie przynosi. A z powodu jednej kreacji aktorskiej zasługuje nawet na uznanie. Myślą o Jenny w wykonaniu Małgorzaty Rogackiej-Wiśniewskiej: jej song o królu Salomonie jest nie tylko świetnie śpiewamy, ale stanowi także małą etiudę dramatyczną, która przez swą ekspresję pokazuje, jak wiele można osiągnąć przy pomocy oszczędnych środków. Oglądałem już tę aktorkę w innej śpiewogrze, w "Gałązce rozmarynu" Nowaczyńskiego; rolę tam miała ckliwą i sentymentalną, że jednej chusteczki za mało, ale potrafiła się ze swego zadania wywiązać z godną podziwu dyscypliną. Jenny w "Operze" zbudowana jest oczywiście przy użyciu innych środków aktorskich, jest w niej jednak ten sam rodzaj skupienia. Więc namawiam na wycieczkę do Łodzi.

I tyle byłoby tych teatralnych wrażeń, powstałych na marginesie, jednej podróży służbowej. Czy wynika z nich coś więcej, niż tylko osobista informacja z pewnym naddatkiem? Ano choćby i to, że pomimo trudności życie teatralne nie zamiera, jest różnorodne, a niekiedy daje znać błyskotliwymi i co więcej ważnymi spektaklami. Nie wygląda też na to, aby widz odwrócił się całkowicie od teatru.

Wreszcie, z pewną ostrożnością, można sformułować opinię, że pogłębiają się procesy normalizacji naszego życia teatralnego. Mam na myśli przede wszystkim relacje jakie zachodzą pomiędzy zdarzeniami scenicznymi a problemami naszej współczesności. Coraz częściej przestają one nosić cechy kabaretowych aluzji, którym nieraz bywała podporządkowana myśl przewodnia przedstawienia. Stają się płaszczyzną szerszej i dojrzalszej refleksji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji