Artykuły

Rzeczywistość w lustrze teatru

Festiwal Dramaturgii Współczesnej "Rzeczywistość przedstawiona" w Zabrzu omawia Marcin Hałaś na łamach Śląska.

Na tym festiwalu nie było złych przedstawień. Co więcej - zaprezentowano trzy wybitne, choć diametralnie różne, realizacje. Od czystego, sterylnego niemal teatru opartego na perfekcyjnej sztuce aktorskiej i reżyserii do ucieczki poza teatr, przynajmniej w sensie budynku i tradycyjnej sceny.

W Zabrzu trwał V Festiwal Dramaturgii Współczesnej "Rzeczywistość przedstawiona". Festiwal ma charakter konkursu. Jednak jego formuła sprawia, że tak naprawdę trudno jednoznacznie wskazać zwycięzcę. Laureata Grand Prix wyłania swoimi głosami publiczność, wybierając najlepszego dramatopisarza. Z kolei medal im. Stanisława Bieniasza dla najlepszego spektaklu przyznaje redakcja naszego miesięcznika. Jest sprawą oczywistą, że nagrody dla najlepszego tekstu dramatu współczesnego i dla najwybitniejszej inscenizacji są zupełnie innymi premiami i wcale nie muszą iść w parze. Tak samo jak możliwa jest sytuacja, kiedy najwięcej głównych nagród jurorskich otrzyma przedstawienie, któremu równocześnie nie przypadnie ani Grand Prix, ani medal dla najlepszego spektaklu. Dopiero patrząc na "geografię" wszystkich nagród i wyróżnień, można skonstatować, które realizacje stanowiły czołówkę i smak "Rzeczywistości przedstawionej".

Farsa z samorządem w tle

Festiwal rozpoczął się prapremierą "Naczelnika" - sztuki Stanisława Bieniasza, który stał u początku festiwalu, był jego inicjatorem i współzałożycielem, choć zmarł krótko przed, tym, jak pierwsza edycja imprezy doszła do skutku. Aż dziw bierze, że po "Naczelnika" sięgnięto dopiero pięć lat po śmierci autora - wszak "polska farsa samorządowa" może okazać się dla teatru pewnym sukcesem: nawet jeśli nie artystycznym, to na pewno frekwencyjnym. Oto w małym miasteczku trwa na posterunku świeżo awansowany p.o. naczelnika wydziału Jerzy Niechciej. Może wydawać się uosobieniem urzędnika, który pracuje po to, by sprawiać wrażenie, że pracuje, a nie po to; żeby rzeczywiście coś robić. Mimo to posiada jedną fundamentalną zaletę: uczciwość. On nawet nie pomyśli, że mógłby wziąć choć grosz łapówki, a kiedy przypadkiem znajdzie na ulicy 50 zł - da ogłoszenie do gazety, by odnaleźć tego, co zgubił. Narazi się tym nie tylko na najazd kilkudziesięciu osobników, twierdzących, że to oni właśnie zgubili, lecz także na wściekłość własnej żony, która wolałaby żyć tak jak inni. To znaczy tak jak ci, którzy biorą.

Jednak Jerzy Niechciej zapewne nie dość gorliwie odmawiał tę część Modlitwy Pańskiej, w której prosimy: I nie wódź nas na pokuszenie. Dlatego w jego biurze pojawia się inwestor, który aby szybko załatwić swoją sprawę, gotów jest wykorzystać wszelkie środki: nie dość, że niedwuznacznie daje do zrozumienia, że jest w stanie "posmarować", to jeszcze sugeruje, iż posiada pełne przyzwolenie i poparcie wojażującego właśnie za granicą burmistrza. Dalej wszystko skonstruowane zostało według klasycznych reguł farsy: nie brakuje nawet kochanka w szafie. Wszystko po to, by doprowadzić do zaskakującej pointy: najuczciwsi okazują się największymi cwaniakami, którym udaje się "wydymać" wszystkich i ruszyć ku nowym celom. Zapewne Bieniasz miał większe ambicje niż stworzenie tylko publicystycznej farsy z życia Polski powiatowej. Paradoksalnie jednak - czas, jaki upłynął od jej powstania zadziałał na niekorzyść "Naczelnika". To, co kilka lat temu miało walor metafory, uogólnienia, próby spojrzenia na polską rzeczywistość z gogolowskiej perspektywy -wystawione z opóźnieniem okazuje się jedynie ilustracją, satyrą na dobrze znaną rzeczywistość. Publiczność patrzy na sytuację na wskroś rozeznaną i opisaną; po aferze ratuszowej w Opolu, po Starachowicach czy łapówkarskich ekscesach w starostwie tarnogórskim - "Naczelnik" najwyżej rozśmieszy, ale już nie zaskoczy. Tak samo jak nie zaskoczy tradycyjna i rzetelna (o inną dość trudno w tym gatunku), ale przecież nie odkrywcza, inscenizacja w pudełkowej scenie.

Smak czystego teatru

Także sztukę polityczną, tyle że już nie z okolic Rzeczypospolitej samorządowej przywiózł Teatr Wybrzeże z Gdańska. "Demokracja" Michaela Frayna w wykonaniu jego aktorów to triumf czystego teatru. Reżyseria jest tu sterylnie precyzyjna i precyzyjnie sterylna zarazem, zaś aktorstwo na najwyższym kunszcie. Dziesięciu mężczyzn oraz - jako jedyna scenografia - czarne krzesła i ascetyczne biurko. Coś na kształt niegdysiejszego telewizyjnego Teatru Faktu. Można nawet odnieść wrażenie, że zamiast tekstu dramatu aktorzy mogliby recytować książkę telefoniczną. Przecież niczym nie zaskoczą - w tej paradokumentalnej historii wszystko jest z góry wiadome od początku do samego końca. Nawet jeśli są widzowie, którzy nie pamiętają upadku kanclerza Willy'ego Brandta - to wszystko mogą przeczytać w programie sztuki. Musiał odejść, gdy okazało się, że jego osobisty sekretarz jest agentem enerdowskiej STASI. A mimo to spektakl trzyma w napięciu.

W sensie fabularnym "Demokracja" Michaela Frayna to opowieść o samotności polityka. A właściwie samotności człowieka, który wybrał zawód polityka, więc powinien pogodzić się z panującymi w tym fachu zasadami, których tak naprawdę nie akceptuje: lojalnym jest się przede wszystkim wobec siebie, w dalszym rzędzie - wobec partii oraz idei. Nigdy natomiast nie można mówić o lojalności wobec innego człowieka - współpracownika, przełożonego, przewodniczącego. Lojalnym można być wobec niego - dopóki dysponuje on siłą. Natomiast w sensie metaforycznym ma to być opowieść o mechanizmach sprawowania władzy, o tym, że najważniejsza w niej jest gra, a nie misja, wyrachowanie i cynizm, nie idee, wartości i posłannictwo.

A jednak w perfekcyjnym aktorstwie "Demokracji" gdzieś znikają uczucia, choć tak naprawdę to one są nerwem tej politycznej historii. Tymczasem przeradza się ona w moralitet, nie w dramat. Powiastkę z zakresu psychologii władzy jako takiej, a nie namiętności sprawujących ją ludzi. Jest w tej realizacji formalna perfekcja, jednak brakuje elementu, w którym perfekcja staje się dziełem sztuki: wstrząsu, przeżycia, katharsis. Stąd po obejrzeniu "Demokracji" ze znakomitymi, choć akademickimi, rolami Mirosława Baki, Jarosława Tyrańskiego i Floriana Staniewskiego śmiało można powiedzieć: Chapeaux bas! Jednak przy wyborze najlepszego przedstawienia - Demokracja musi ustąpić miejsca dwóm innym propozycjom festiwalowym.

Aktorstwo żywe i perfekcyjne

"Blask życia" [na zdjęciu] to zrealizo wana przez łódzki Teatr im. Jaracza amerykańska sztuka autorstwa Rebecci Gilman. Nie może zdziwić nikogo, kto widział na przykład film Olivera Stone'a "Urodzeni mordercy". Bohaterką jest 17-letnia Lisa - jedna z trzech cbrek prostytutki. Słyszy codziennie, jak jej matka oddaje się klientom w tym samym pokoju - 'za przepierzeniem. Gdy pewnego dnia zjawia się w ich domu złodziej samochodów Clint, który towarzyszy jednemu z klientów jej matki - dziewczyna odchodzi z nim. Biorą ślub, rodzi mu dzieci-bliźniaki, które zostawia u matki Clinta. Potem ruszają w podróż. Zatrzymują się w motelach, ona przyprowadza mu zgarniane z poboczy dróg dziewczyny. On gwałci je, czasami trwa to kilka dni, potem każe Lisie zabijać ofiary. Gdy w końcu wpadną (zresztą sprowokuje to Lisa, dzwoniąc na policję, by powiedzieć, gdzie można znaleźć ciała kolejnych ofiar) - on dostanie wyrok kilku lat za gwałt, ona skazana zostanie na krzesło elektryczne. Niby filmowa, amerykańska historia - nieco oderwana od naszych realiów kolejna manifestacja brutalistów w teatrze. A jednak fenomenalne aktorstwo czyni z niej spektakl znacznie głębszy: o przyczynach zła, o jego korzeniach, o predestynacji do zła, o niemożności protestu, o bezradności, o tym, jak trzeba mu ulegać. To ciemne doświadczenie, i uniwersalne zarazem, bo gdzieś dalekimi odnogami korzeni spektakl ten sięga Dostojewskiego.

Ale naprzód o reżyserii. Widownię ustawiono na scenie. Zazwyczaj czyni się tak, by uciec od sceny pudełkowej. Tymczasem tutaj na scenie zostaje ustawiona kolejna scena o charakterze pudełka, tyle że mniejsza. W niej wszystko jest bliższe, podlegające większym emocjom, rozedrganiu. Reżyser Mariusz Grzegórzek kolejne sekwencje tej historii rozdzielił tyleż symbolicznymi, co onirycznymi interludiami. Przez to jeszcze bardziej wzmocnił gęstość przedstawienia, jego ciężar, mroczność. Ale najważniejsze jest tutaj aktorstwo. W "Demokracji" była czysta perfekcja gry, tutaj - perfekcja rozedrgana uczuciami. Małgorzata Buczkowska stworzyła niezapomnianą postać Lisy - znerwicowanej do granic wytrzymałości, znieczulonej na cierpienie innych, skomlącej jak codziennie bity pies o ślad akceptacji ze strony swego pana, a równocześnie w jakiś sposób czystej i dziecięcej. Z kolei Ireneusz Czop jako Clint świetnie zagrał charakteropatę, który całkowicie zdominował partnerkę, okrutnego psychopatę, błyskawicznie potrafiącego zmieniać swoje oblicze i charakter uczuć. Do tego doskonałe epizody - nie tylko nagrodzonej przez jury Kamili Sammler, ale także Mariety Żukowskiej i - przede wszystkim! - Bogusława Suszki. Plus przejmująca pointa - jeżeli nie podrywa widza do owacji na stojąco, to tylko dlatego, że go poraziła i sparaliżowała. Tak zagrane spektakle zostają w publiczności, wypalają w jej pamięci ślad. Jeżeli wybieramy najlepsze przedstawienie -a więc oceniamy ściśle teatralną materię: reżyserię i aktorstwo, to werdykt na rzecz Blasku życia wydaje się bezdyskusyjny.

Made in Publicystyka

Trzeba zdać sobie sprawę, że utytułowane już autorskie "Made in Poland" Przemysława Wojcieszka jest bardzo bliskie "Blaskowi życia". W obu spektaklach tkwi pytanie o przyczyny zła, lęgnącego się młodych ludziach ze środowisk - jak to określa nowomowa politycznej poprawności - "środowisk defaworyzowanych". Tyle tylko, że w opisie przyczyn tego zła Wojcieszkowi wystarczy aksjomatyczne stwierdzenie: wszystkiemu winne jest otoczenie, a więc w tym przypadku blokowiska, ich brak perspektyw, brak nadziei, brak możliwości znalezienia pracy, świadomość trawiącej społeczeństwo hipokryzji. Dalej twórca "Made in Poland" skupi się na czymś zupełnie innym: dowodzeniu, że zło i agresja są tylko rodzajem tyleż buntu, co tarczy obronnej, zaś w gruncie rzeczy w duszy blokersa z bejsbolem czy gazrurką w ręku tkwi silna tęsknota za dobrem. Wojcieszek jakby nie zauważa, że destrukcja dobra mogła nastąpić znacznie wcześniej i degeneracja blokowisk jest skutkiem, a nie przyczyną braku pozytywnych wartości w życiu młodzieńców podobnych Bogusiowi.

Pointa "Made in Poland" jest tyleż bajkowa, co wpadająca w nieco irytujący dydaktyzm: Monika chce zostać żoną Bogusia, ksiądz da ślub bez zapowiedzi (naruszając przy tym zapisy prawa kanonicznego), nauczyciel Wiktor biegnie po kwiaty. Jedyny sygnał, że tak naprawdę nic się nie zmieni, to fakt, że Wiktor znów prosi o drobne na alkohol. Ale ten ton niknie w powszechnym "Kochajmy się". Nie chcę bynajmniej sugerować, że "Made in Poland" jest propozycją przereklamowaną - wręcz przeciwnie, to jedyna propozycja festiwalu realizująca postulat przedstawienia rzeczywistości bez szeleszczenia papierem. To żywy kawałek dramatycznego mięsa wyrwany z polskiej współczesności. Z doskonale zarysowanymi postaciami dramatycznymi i delikatnym, wyważonym, bez wpadania w ton kabaretowego przedrzeźniania, spojrzeniem satyrycznym. To z pewnością wydarzenie. Tyle tylko, że w konfrontacji z "Blaskiem życia", utkanym z samej istoty teatru, z tego, co zawsze stanowiło jego włókna nerwowe, to nie "Made in Poland" jawi się najlepszym przedstawieniem tegorocznego festiwalu.

Patriotyczny werdykt

Tak na marginesie: do ostat niej chwili byłem pewien, że Grand Prix dla najlepszego dramatopisarza przypadnie Wojcieszkowi. Byłby to sprawiedliwy werdykt, "Made in Poland" to najlepszy tekst wystawiony podczas V Festiwalu Dramaturgii Współczesnej "Rzeczywistość przedstawiona". Jednak w głosowaniu decydująca o tej nagrodzie publiczność - zapewne w przeważającej części zabrzańska - wykazała się lokalnym patriotyzmem, do czego miała pełne prawo i co ostatecznie zaowocowało pięknym gestem pamięci.

Werdykt festiwalowych jurorów potwierdził, że czołówkę tegorocznego festiwalu stanowiły trzy inscenizacje: "Made in Poland", "Demokracja" oraz "Blask życia". Trzeba dopowiedzieć więcej - nie oglądaliśmy na tym festiwalu kiepskiego aktorstwa albo złej roboty reżyserskiej. Jedyne, do czego w niektórych wypadkach można mieć pretensje, to decyzje repertuarowe. Były spektakle, których węzły dramatyczne pachniały papierem, albo kiedy autorzy tekstu pomylili nieco zadanie dramatopisarza z zajęciem scenarzysty serialu telewizyjnego, czy wręcz telenoweli.

Warto mieć świadomość, że zabrzański festiwal to nie tylko konkursowe spektakle, ale także imponujący blok imprez towarzyszących. Zaś zamieszczony w programie "Rzeczywistości przedstawionej" tekst Łukasza Drewniaka, podsumowujący - jak to nazwał autor -"inwazję polskich prozaików na teatr" w sezonie 2004/2005 pokazuje szerokie tło, z jakiego dyrektorowi artystycznemu "Rzeczywistości przedstawionej" Bogdanowi Cioskowi przyszło wybierać przedstawienia do prezentacji podczas festiwalu.

Zapewne z zaprezentowanych w Zabrzu spektakli można by złożyć przedstawienie idealne. Gdyby tylko połączyć reżyserską perfekcję Demokracji, świetne aktorstwo "Blasku życia" z gorącą aktualnością tematyki "Made in Poland", podprawiając to wszystko dowcipem z "Naczelnika". Ale idealne spektakle nie istnieją. Być może: na szczęście.

***

Jury V Festiwalu Dramaturgii Współczesnej "Rzeczywistość przedstawiona" w składzie Jacek Sieradzki (przewodniczący), Władysław Zawistowski i Rudolf Zioło po obejrzeniu ośmiu przedstawień konkursowych postanowiło przyznać następujące nagrody i wyróżnienia:

Nagrody główne (po 4000 zł):

Małgorzacie Buczkowskiej za rolę Lisy w spektaklu Blask życia z Teatru im. Jaracza z Łodzi;

Januszowi Chabiorowi za rolę Wiktora w spektaklu Made in Poland z Teatru im. Modrzejewskiej z Legnicy;

Erykowi Lubosowi za rolę Bogusia w spektaklu Madę in Poland z Teatru im. Modrzejewskiej z Legnicy;

Przemysławowi Wojcieszkowi za reżyserię spektaklu Madę in Poland z Teatru im. Modrzejewskiej z Legnicy

oraz

w dziedzinie reżyserii wyróżnienie (2000 zł) Krzysztofowi Babickiemu za reżyserię spektaklu Demokracja z Teatru Wybrzeże z Gdańska;

w dziedzinie scenografii wyróżnienie (2000 zł) Bożenie Pędziwiatr za scenografię spektaklu Pan Paweł z Teatru Śląskiego im Wyspiańskiego w Katowicach;

W dziedzinie aktorstwa nagrody (po 3000 zł)

Mirosławowi Bace za rolę Willy'ego Brandta w spektaklu Demokracja z Teatru Wybrzeże z Gdańska

Ireneuszowi Czopowi za rolę Clinta w spektaklu Blask życia z Teatru im. Jaracza z Łodzi

Violetcie Smolińskiej za rolę Kristy w spektaklu Wszystkie dni, wszystkie noce z Teatru Bez Sceny z Katowic

Dariuszowi Szymaniakowi za rolę Giintera Guilaume'a w spektaklu Demokracja z Teatru Wybrzeże z Gdańska

a także

nagrodę za epizod (2000 zł) Kamili Sammler - za rolę Matki w spektaklu Blask życia z Teatru im. Jaracza z Łodzi

wyróżnienie za dyskretne poczucie humoru (1500 zł) Zbigniewowi Stryjowi za rolę Stefana Narożniaka w spektaklu Naczelnik z Teatru Nowego z Zabrza

GRAND PRIX - nagrodę publiczności dla najlepszego dramatopisarza festiwalu - statuetkę autorstwa prof. Krzysztofa Nitscha - widzowie przyznali Stanisławowi Bieniaszowi za sztukę Naczelnik, którą zaprezentował Teatr Nowy z Zabrza

NAGRODĘ MIESIĘCZNIKA "ŚLĄSK" dla najlepszego spektaklu - Medal im. Stanisława Bieniasza - przyznano Teatrowi im. Jaracza z Łodzi za Blask życia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji