Pierścień to wielkie ostrzeżenie...
Rozmowa przed premierą z Hansem-Peterem Lehmannem, reżyserem "Walkirii"
JÓZEF KAŃSKI: - Nadawano już "Pierścieniowi Nibelunga" na scenach świata rozmaite kształty inscenizacyjne, świadczące o niepohamowanej fantazji reżyserów (sam miałem możność sporo ich obejrzeć). Nikt chyba jednak nie pokazał dotychczas, jak przemyślny bóg ognia Loge w zakończeniu "Złota Renu" nie tylko separuje się od całego grona bogów nie wkraczając wraz z nimi do świeżo zbudowanej Walhalli, ale - podpalając jej miniaturowy model - zapowiada niejako, do czego ostatecznie doprowadzą zbrodnicze działania przeciwko prawom i naturze. Pan pierwszy uczynił to rok temu inscenizując "Złoto Renu" tutaj, we Wrocławiu. Czy i w następnej części cyklu "Nibelungów" można oczekiwać podobnie oryginalnych rozwiązań?
Hans-Peter Lehmann: - Treść "Pierścienia" jest tak bogata i wieloznaczna, że można ją przedstawiać na tysiąc sposobów, ja zaś staram się trzymać zawsze ściśle tekstu sztuki i z niego czerpać rozwiązania kolejnych scen. Proszę zajrzeć do libretta "Złota Renu" - w scenie, która tak Pana zaskoczyła, słowa Logego podsuwają dość wyraźnie takie właśnie działania tej postaci. Warto bowiem pamiętać - na co zawsze zwracał szczególną uwagę Wieland Wagner, a w swoim czasie miałem szczęście być jego asystentem - że cały "Pierścień Nibelunga" to bynajmniej nie gloryfikacja germańskiej tężyzny i wojowniczej zaborczości, ale przeciwnie: wielkie ostrzeżenie przed ciemnymi siłami rodzącymi się z niepohamowanej żądzy bogactwa i władzy, co doprowadza do łamania prawa. Loge wie o tym i w "Walkirii" pojawi się znowu, tylko już nie jako osoba, ale raczej element Natury, w tym przypadku ogień, posłuszny woli największego z bogów - Wotana.
W swojej pracy dostosowuje Pan z pewnością za każdym razem własną koncepcję do warunków sceny, na jakiej przychodzi Panu działać. Tutaj zaś, w Hali Ludowej, panują warunki, oględnie mówiąc, dość specyficzne...
- To prawda, ale wcale mnie to nie przeraziło. Przeciwnie - jestem ogromnie wdzięczny dyrekcji Opery Dolnośląskiej, że mogłem wystawić "Pierścień" w tej wspaniałej Hali, której projektant sugerował się ponoć w pewnym stopniu wizją mitycznej Walhalli. To miejsce naprawdę magiczne. Właśnie tu, w tej ogromnej przestrzeni, można o wiele lepiej niż w "zwykłym" teatrze, przedstawić współdziałanie świata bogów i ludzi, którzy w "Walkirii" dopiero po raz pierwszy się pojawią (w "Złocie Renu" jeszcze ich nie było) - a o to przecież szczególnie chodziło kompozytorowi. Wotan jest niejako reżyserem zachodzących wydarzeń. To on jako wojownik Walse prowokuje walkę z wrogim plemieniem, a następnie prowadzi rannego Zygmunda do chaty Hundinga, prosto w ramiona poślubionej niekochanemu mężczyźnie Zyglindy, z którego to związku ma się narodzić niezwyciężony bohater, zdolny odzyskać czarodziejski pierścień. Niestety nie przewidział, że jego małżonka Fryka, opiekunka domowych ognisk, tak gwałtownie sprzeciwi się i jego opiece nad synem, i ukryciu dla niego w chacie Hundinga cudownego miecza.
To wszystko chciałbym możliwie wyraźnie pokazać, zważywszy, że przyjdzie tu mnóstwo widzów, których większość nigdy się dotychczas nie zetknęła z dziełem Wagnera. Trzeba przecież pamiętać, że Ryszard Wagner był przede wszystkim poetą, a dopiero potem kompozytorem i że literacko-ideowa treść powstających dzieł była dla niego sprawą najważniejszą. Stwierdził wszak w jednym z listów: "Ukończyłem już "Zmierzch bogów", teraz muszę tylko napisać do tego muzykę"...
Pracował Pan w swoim czasie razem z Wielandem Wagnerem. Dla nas to postać już legendarna - proszę powiedzieć, jaki on właściwie był? Czy był natchnionym wizjonerem, czy raczej precyzyjnym intelektualistą?
- Myślę, że i jednym, i drugim. Można by go właściwie nazwać intelektualnym wizjonerem albo wizjonerskim intelektualistą. Na pewno był w swojej pracy niezmiernie żarliwy i zaangażowany, ale także bardzo dokładny i precyzyjny. Miał przy tym wiele fantazji i nie lękał się naruszać utartych konwencji. Myślę też, że wszyscy Niemcy powinni być mu wdzięczni za przywrócenie dziełom jego wielkiego dziadka ich pierwotnego sensu ideowego, wypaczonego gruntownie w czasach nazizmu, oraz za przybliżenie ich mentalności współczesnego odbiorcy. Wystawiony przez niego w Bayreuth w 1965 roku "Pierścień Nibelunga" stał się dla publiczności prawdziwym wstrząsem i został przyjęty niebywałą owacją. Wieland zaś siedział wtedy za kulisami na skromnym stołku i powiedział do mnie tylko: "No, to teraz wreszcie możemy już odpocząć". Następnego lata, przed wznowieniem "Pierścienia", chciał jeszcze zrobić małą próbę z Córami Renu, ale w trakcie tego poczuł się źle, no i wkrótce już go nie było... Przedtem jednak, bo w 1962 roku, przygotował świetną inscenizację "Tristana i Izoldy", przy której mu asystowałem i która przetrwała niezmieniona w repertuarze Festspielhausu aż do 1972, podobnie jak jego "Parsifal". To bardzo dobrze, że miał obok siebie młodszego brata Wolfganga; obydwaj doskonale się rozumieli, wyśmienicie też współpracowali i wzajemnie się uzupełniali w dziele doprowadzenia Bayreuth do ponownego rozkwitu.
Tego "Parsifala" i "Tristana" miałem jeszcze szczęście obejrzeć podczas moich pierwszych wizyt w Bayreuth; to były rzeczywiście niezwykłe przeżycia. A proszę mi jeszcze powiedzieć: jak się Panu pracuje z zespołem Dolnośląskiej Opery?
- Atmosfera pracy jest wyśmienita i wszyscy są pełni zapału. Porozumiewamy się łatwo, chociaż z konieczności musimy posługiwać się różnymi językami. Najbardziej chodzi mi o uzyskanie prawdy wyrażanych uczuć i emocji - znowu zgodnie z tekstem dzieła i oczywiście z muzyką. Ale lubię pracować z młodymi artystami i sam się przy tej okazji zawsze dużo uczę.