Tetralogii część druga
Ogromny sukces wystawionego przed rokiem we wrocławskiej Hali Ludowej siłami Opery Dolnośląskiej (lecz z udziałem licznej grupy wybitnych gości zagranicznych) "Złota Renu" dowiódł niezbicie, że najwyższa była pora, aby po sześćdziesięcioletniej z górą przerwie dzieła Ryszarda Wagnera znowu stały się dostępne publiczności nadodrzańskiego grodu, gdzie ongiś znajdowały się w stałym repertuarze operowej sceny. Dowiódł także, iż dzielna dyrektorka wrocławskiej Opery Ewa Michnik trafnie uczyniła wybierając na początek spośród dzieł mistrza z Bayreuth właśnie kolosalny cykl "Pierścienia Nibelunga" (choć na pierwszy rzut oka wydawało się to przedsięwzięciem niezmiernie ryzykownym w obecnych wrocławskich warunkach). Potwierdziło się to zaś jeszcze bardziej wyraźnie po niedawnej premierze drugiej części Wagnerowskiej tetralogii, czyli "Walkirii".
Jeżeli bowiem ponad cztery tysiące osób (których większość z pewnością nie była doświadczonymi operowymi bywalcami) potrafiło przez bite pięć i pół godziny - z dwiema tylko przerwami - w rzeczywistym skupieniu i niesłabnącym napięciu śledzić sceniczny i muzyczny tok Wagnerowskiego dramatu, a to samo, o ile wiemy, powtórzyło się w trakcie dalszych trzech wieczorów, co czyni łącznie szesnaście tysięcy z górą widzów, to wypada przyjąć, że dzieło to naprawdę przemówiło do tej ogromnej masy odbiorców i zdołało ich zafascynować. Zdołało - mimo dłuższego znacznie niż w przypadku "Złota Renu" (jak też innych operowych "superprodukcji" prezentowanych w Hali Ludowej przez Operę Dolnośląską w poprzednich latach) czasu trwania, oraz mimo kameralnego w zasadzie i raczej statycznego charakteru większości scen tego dzieła, z półtoragodzinnym prawie pierwszym aktem na czele. Jest to oczywiście w pierwszym rzędzie zasługa niezwykłych jego walorów, nie osłabionych bynajmniej upływem czasu, ale ogromne znaczenie miała tu także jego sceniczna realizacja, gdzie wysoki poziom muzycznego wykonania zbiegł się szczęśliwie z doskonałą komunikatywnością samej inscenizacji.
"Przesłania płynące z tetralogii o Nibelungach są w pełni aktualne w XXI wieku i mogą dziś znakomicie przemawiać do widza" - powiada Hans-Peter Lehmann, zaproszony z Hanoweru reżyser całego Wagnerowskiego cyklu i stara się rzecz całą przedstawić możliwie czytelnie, zdając sobie sprawę z faktu, że we Wrocławiu będzie miał przeważnie widzów mało raczej obeznanych z materią Wagnerowskiej twórczości. Stąd też od razu na wstępie z wnętrza ukrytej wśród prastarej puszczy chaty Hundinga wyłania się milczący ojciec bogów Wotan (nie figurujący w zasadzie pośród protagonistów tego aktu sztuki) - abyśmy mogli pojąć, że to on właśnie steruje przebiegiem mających nastąpić wydarzeń, dla których grunt już wcześniej przygotował. Widzimy następnie, na tle szalejącej nad ową puszczą burzy, walkę dzielnego Zygmunda z gromadą nieprzyjaciół, w wyniku czego odnosi on ciężką ranę i ostatkiem sił dowleka się do najbliższego domostwa (tego także nie ma w didaskaliach do Wagnerowskiej partytury - dopiero później opowiada o tym bohater spotkanej w owym domostwie Zyglindzie). A dalej już akcja rozwija się przejrzyście i konsekwentnie, z imponującą przy tym logiką, choć z natury rzeczy w powolniejszym znacznie tempie, niż to miało miejsce w "Złocie Renu", gdzie dramatyczne wydarzenia biegły wartko, niczym w sensacyjnym kryminale. Pokazał tu reżyser wyraziście, jak wielkim walorem dobrego przedstawienia może być prostota oraz wierność wobec autorskiego tekstu oraz jak inteligentnie zaprojektowana gra świateł, wraz z projekcjami filmowymi w tle, może skutecznie wspomagać dynamikę całego spektaklu, którego szczegóły mogliśmy dodatkowo śledzić na dwóch potężnych telebimach (zabieg bardzo przydatny wobec kolosalnej widowni Hali Ludowej i odległości dalszych jej rzędów od sceny). Reżyserską koncepcję p. Lehmanna wspomagała też z powodzeniem znakomicie funkcjonalna oprawa scenograficzna Waldemara Zawodzińskiego, oparta zresztą w dużej części na gotowych elementach geometrycznych dekoracji, przywiezionych z Hanoweru, oraz bardzo udane (może poza jednym) kostiumy Małgorzaty Słoniowskiej. I może tylko wspaniała końcowa scena "Czaru ognia" wypadła nie tak efektownie, jak by tego można pragnąć i jak to mogliśmy wcześniej oglądać w rozmaitych inscenizacjach "Walkirii" z bayreuckimi na czele.
Od muzycznej strony stało się oczywiście to dzieło wielkim i bardzo trudnym egzaminem dla wrocławskich wykonawców. Jednakże Ewa Michnik (chyba pierwsza w świecie kobieta-dyrygent mierząca się z problemami Wagnerowskiej tetralogii?) nie po raz pierwszy zademonstrowała tu swą wysoką kapelmistrzowską klasę, a powiększona aż do 120 osób orkiestra Opery Dolnośląskiej (ciekawe, gdzie we Wrocławiu udało się znaleźć aż cztery harfy, potrzebne zwłaszcza w zakończeniu dramatu?) także spisywała się pod jej batutą nad podziw dzielnie. Wysoki poziom prezentowała również w trakcie premierowego spektaklu międzynarodowa - podobnie jak przed rokiem w "Złocie Renu" - obsada solistów; miło stwierdzić, że prawdziwą rewelacją okazał się tu występ wykształconej w uczelniach Krakowa i Wrocławia polskiej śpiewaczki Ewy Vesin w partii Zyglindy: jej głos - piękny i świetnie prowadzony sopran typu "jungdramatisch" miał tyle pysznego blasku i niósł w sobie tak potężny ładunek dramatycznej siły, że po spektaklu pozwoliłem sobie nieco prowokacyjnie zapytać ją, czy przypadkiem nie myśli o przestawieniu się niebawem na "hoch-dramatyczną" partię Brunhildy (jako że we wspaniałym dialogu z III aktu ową siłą i blaskiem głosu górowała wyraźnie nad odtwórczynią tej właśnie partii, Ursulą Prem rodem z Norymbergi)? Młoda artystka jednak odpowiedziała przytomnie, że będzie mogła o tym myśleć dopiero za dobrych kilka lat - co się jej bardzo chwali i dobrze rokuje na przyszłość.
Bardzo dobrym, pełnym ekspresji Wotanem był związany głównie z niemieckimi scenami ciemnoskóry bas-baryton Johannes von Duisburg, a i dramatyczna partia Zygmunda znalazła bardzo dobrego wykonawcę w soliście petersburskiego Teatru Maryjskiego Olegu Bałaszowie (nawet jeśli jego głos w górnym rejestrze brzmiał chwilami nieco matowo). Partię niweczącej dalekowzroczne plany Wotana, w imię cnoty i świętości domowego ogniska, jego małżonki Fryki pięknie zaśpiewała Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak, i tylko potężny, głęboki bas Wiktora Gorelikowa, niegdyś wspaniałego Kacpra w "Wolnym strzelcu" Webera, a teraz kreującego partię złowrogiego Hundinga, wydawał się tu nieco zmęczony... Doskonałym natomiast pomysłem było powierzenie partii ośmiu rycerskich półbogiń-walkirii nie młodym debiutantkom (jak się to najczęściej praktykuje), ale doświadczonym śpiewaczkom z pierwszego planu wrocławskiej sceny, jak Jolanta Żmurko, Ewa Czermak czy Agnieszka Rehlis; w rezultacie ich oktet w III akcie dramatu brzmiał doprawdy wspaniale.
Był to więc niewątpliwie kolejny sukces Opery Dolnośląskiej, no i piękne przeżycie dla kilkunastu tysięcy widzów - nawet jeżeli w przerwach panowała atmosfera rozrywkowego raczej pikniku z gorącymi kiełbaskami itp. Niosło bowiem w sobie to przedstawienie, obok wspomnianych już zalet, także wiele wewnętrznego ciepła i żarliwości oraz pokazywało wyraziście, że dla wywołania głębokich wrażeń nie potrzeba kusić się o oryginalność za wszelką cenę. Naturalność oraz wierność wobec idei i klimatu dzieła (o ile jest wybitne) całkowicie wystarcza...