Artykuły

Mielony z szampanem

Grudniowo-styczniowy zestaw war­szawskich premier teatralnych jako żywo przypominał mi tytułowe danie (bardzo proszę o spojrzenie do przy­pisu historycznego). Mam więc uczucie lekkiej niestrawności - a obejrzałem tylko spektakle oczekiwane i jeszcze przed premierami uznane za ważne.

Najbardziej chyba oczekiwaną pre­mierą była inauguracja Teatru Dra­matycznego pod dyrekcją Zbigniewa Zapasiewicza. Miało być to mocne ude­rzenie w postaci teatralnej przeróbki powieści Konwickiego - nie wyszło. Gorzej, że w miejsce głoś­nego akordu usłyszeliśmy dźwięk przypominający do złudzenia opadanie wieka skrzyni* . "Niebezpieczne związki" Laclosa w przeróbce Chri­stophera Hamptona są sztuką dość banalną ( a przy okazji, przez pominięcie końcowej klęski pani de Merteuil, nieco dwuznaczną), ale stwarzają oka­zję do popisowych ról aktorskich. A właśnie aktorstwo jest najsłabszą stro­ną spektaklu w Dramatycznym. Ewie Żukowskiej wybitnie nie pasuje rola lodowato cynicznej markizy de Mer­teuil. Marek Obertyn mógłby święcić triumfy uwodzicielskiego Valmonta tylko w świecie z filmu "Seksmisja". Olga Sawicka w roli Cecylii jest prze­konywająca, ale gra w konwencji far­sowej nie przystającej do pozostałych wykonawców. Jedynie Zofia Rysiówna pokazała grę na swoim normalnym poziomie, w epizodycznej roli pani de Rosemonde. Wychodząc z "Niebezpiecz­nych związków" doszedłem do wnio­sku, że dyr. Zapasiewicz urządził po prostu ćwiczenie dla służb technicz­nych swojego teatru. Bo najbardziej wbijały się w pamięć cienie raz po raz wnoszące lub wynoszące kanapę na scenę. Tylko po co na Boga zapra­szać na owe ćwiczenia publiczność?

A mówiąc już poważniej, w nor­malnym repertuarze spektakl za­pewne "uszedłby w tłoku", oglądany tak sobie i oceniany jako średni. Na inaugurację sceny niegdyś najlepszej w stolicy nie nadawał się zupełnie. Dowiódł natomiast, że rozbić dobry zespół jest łatwo, ale skompletowanie takiego, mimo handicapu, jaki miał Zapasiewicz, to rzecz niesłychanie trudna. Bo "Niebezpieczne związki" zagrane z nerwem w najtrudniejszej teatralnej konwencji, pół żartem-pół serio, mogły być perełką. Na przykład z Piotrem Fronczewskim w roli Valmonta.

Fronczewski tymczasem "trzyma" in­ne przedstawienie. Gwałtownie zastę­pując Mieczysława Kalenika w "Port­recie" Mrożka na scenie Teatru Pol­skiego stworzył pierwszą od lat nor­malną i dobrą rolę teatralną. Pozbył się estradowych grepsów, pokazując, że nie zapomniał, na czym polega aktorstwo. Jego Anatol Pierwszy jest pełen życia, energii zachłannie kumu­lowanej w więziennej celi. Drugi akt sztuki, zdominowany przez Fronczew­skiego, jest bez wątpienia najlepszy w całym spektaklu słabiej wypadł natomiast Jan Englert. Jego Bartodziej nie przypomina stalinowskiego aparat­czyka w odstawce, obciążonego śmier­cionośnym donosem, ale znerwicowa­nego adiunkta, który ma kłopoty z habilitacją. Natomiast panie (Anna Seniuk i Laura Łącz przez skreślenie paru scen z Mrożkowego tekstu stały się jedynie elementem dekoracji, nie mając za bardzo okazji do pokazania swojej klasy aktorskiej.

Oczywiście na "Portret" pójść warto i trzeba (o literackiej materii spek­taklu pisaliśmy już w "Tygodniku Polskim" nr 2/1988). Ale jest to spek­takl jednej roli, nie pozbawiony dłu­żyzn i niepotrzebnej dydaktyki. Nato­miast rozliczenie ze stalinizmem jest ciekawe i godne przemyślenia. Sła­womir Mrożek, świadomie i kilkakrot­nie odwołując się do Mickiewiczow­skich "Dziadów", chciał jakby powie­dzieć, że pisze "Dziady" na miarę na­szych czasów, dzielących się na epoki małej stabilizacji i marnej stabiliza­cji; czasów, dla których stalinizm jako wielkie zbiorowe przeżycie jest wciąż jeszcze punktem odniesienia. Szkoda, że Kazimierz Dejmek, inaczej niż przed 20 laty, zrobił z Mrożkowych "Dziadów" element teatralnego mielo­nego, może z większą zawartością po­lędwicy (por. w przypisie), ale zimne­go jak z lodówki.

Skoro o "Dziadach" mowa, to w tym sezonie wystawiono je aż dwu­krotnie. Przedstawienie, w Teatrze Na­rodowym, potwierdziło niestety moją opinię, że w obecnym kształcie jest on "Teatrem Nieporozumienia Narodo­wego". "No comments" mawiają w takich sytuacjach Anglicy - i mają rację. Drugą z inscenizacji arcydrama­tu Mickiewicza wystawił Teatr Stu­dio. W zamyśle Jerzego Grzegorzew­skiego miało to być swego rodzaju podsumowanie jego dorobku jako sze­fa tej sceny. Wypadło, niestety, gorzej niż powinno. Udała się Grzegorzew­skiemu na pewno rzecz jedna - do­wiódł, że poszczególne części dramatu, wbrew szkolnym interpretacjom, sta­nowią jedną, myślową i teatralnie zwartą całość. Gustaw-Konrad jest w tym przedstawieniu nie rozdwojony nawet, ale poszatkowany na szereg osób. Przy czym "medium sztuki", stary Konrad w interpretacji Mieczy­sława Mileckiego, będącego w bardzo złej formie na premierze, nie bardzo przekonuje do reżyserskiej wizji. Po­dobnie zresztą drugi z Konradów (ten główny) w wykonaniu Wojciecha Ma­lajkata. Młody aktor, mający za sobą dwie bardzo dobre role: Hamleta i Allana w "Zagraj to jeszcze raz" po­gubił się trochę. Był chyba zbyt współczesny, za mało romantyczny. Może to wyglądać na czepianie się, ale po prostu w roli Malajkata coś zgrzy­tało, nie potrafił swoją osobowością zdominować sceny. Podobnie brakowało czegoś w całym przedstawieniu. Ocze­kiwałem od Grzegorzewskiego adap­tacji dramatu dla współczesnego widza, a mam wrażenie spektaklu nieco po­szarpanego, nie przekonuje mnie rów­nież włożenie Widzenia Księdza Pio­tra w usta pani Rollison oraz wygłaszanie niektórych kwestii w czasie ni­czym nie uzasadnionego tarzania się aktorów po scenie.

Jeżeli jednak włożyłem spektakl ze Studia do działu zatytułowanego "mielony", to przede wszystkim dlatego, że sądzę, iż miał on pełne szanse być przedstawieniem wybitnym, a wyszedł "w górnej strefie stanów średnich". Znakomicie prezentuje się w sztuce cała młodzież Studia (Tomasz Taraszkiewicz, Wojciech Magnuski, Zbigniew Zamachowski i inni). Przypomnia nam, że potrafi być znakomitym aktorem Jerzy Zelnik (Guślarz). Na swoim normalnym, wysokim poziomie gra Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Anna Chodakowska i Andrzej Żarnecki. A mimo wszystko pozostaje uczucie nie­dosytu. Niewątpliwie "Dziady" trzeba obejrzeć, ale wyjdziemy z nich zmęczeni i przytłoczeni. Bo poza wszy­stkim innym, spektakl Grzegorzew­skiego pozostawia wrażenie czarnego pesymizmu, braku jakiejkolwiek nadziei. Na deser wreszcie zostawiłem butelkę szampana. "Panna Julia" w Teatrze Powszechnym. Reżyseria Waj­dy, a na scenie Krystyna Janda, Ma­riusz Benoit i Joanna Żółkowska. Właściwie więcej nie potrzeba, aby bilety były wyprzedane na miesiąc naprzód. Zgodnie z oczekiwaniami o­glądamy perełkę precyzyjnej reżyserii i doskonałego aktorstwa. Spektakl jest zagrany i zrobiony perfekcyjnie. Czu­jemy łagodny powiew dekadencji. Choć w porównaniu z zamysłem Strindber­ga, panie w sztuce są potraktowane ze sporą sympatią. Znakomicie prowa­dzona jest gra o dominację, o zdo­bycie przewagi między Julią a Jea­nem. A Mariusz Benoit doskonale po­trafi wcielić się w rolę awansującego chama, żarłocznego parweniusza. Na koniec wszystko wraca do normy, lo­kaj pozostaje lokajem (choć jego lo­kajska świadomość zostaje nieco nadszarpnięta), kucharka (Joanna Żół­kowska - świetna rola) idzie do kościoła otrzymać rozgrzeszenie za swoje drobne przewiny, a Pannie Julii, która zgrzeszyła ze sługą, nie pozo­staje nic innego jak podciąć sobie żyły.

Ale porównanie z butelką dobrego szampana nie zostało użyte bez przy­czyny. Wajda przyzwyczaił nas od dawna, że pokazuje spektakle ważne, a nie tylko znakomite. Otóż szampa­nem nie można się najeść. Powstała bowiem paradoksalna sytuacja, że sztuki traktujące o podstawowych pro­blemach społecznych "nie wyszły" dwójce wybitnych reżyserów i napój musi z konieczności stać się daniem głównym. A to z kolei trochę za mało. W każdym razie obecny sezon, który zapowiadał się na najciekawszy od lat na warszawskich scenach, pozostawia jak do tej pory uczucie niedosytu. Właściwie tylko "Szalbierz" w Ateneum (recenzja "Tyg. Polski" nr 49/1987 oraz "Panna Julia" są spektaklami bez zgrzytów aktorskich i interpretacyjnych. Do tego dwie sztuki warte o­bejrzenia: "Dziady" i "Portret", to jak na pięć miesięcy sezonu żałośnie mało. Na dodatek, przy aktorskich słaboś­ciach licznych spektakli wielu gwiazd nie mamy okazji oglądać na scenie. Zupełnie nie obsadzony jest Michał Bajor, Zofia Kucówna, z rzadka tylko mamy okazję widzieć Marka Wal­czewskiego. W ogóle teatry ogranicza ją się coraz częściej do grania jednej "lokomotywy" repertuarowej i kos­metycznych dodatków, co sprawia, że widz w miarę regularnie uczęszczają­cy do teatrów nie bardzo ma na co chodzić. Co gorsza zaś, z braku innej oferty jest zmuszony do wcinania nie zawsze świeżego mielonego, z rzadka tylko mając okazję popić go kielisz­kiem szampana.

PRZYPISY, CZYLI SŁOWNICZEK POJĘĆ TYTUŁOWYCH

* Mielony - w zamierzchłych bezkartkowych czasach, ulubione danie barów i podlejszych restauracji. Wrzucano do owego smakołyku wszelkie resztki, tak że zmie lone żyły sąsiadowały niekiedy z polędwicą. Całość, w wersji klasycznej, musiała być zimna i podlana cuchnącym tłuszczem. Bez przymusu bądź konieczności jadane rzadko.

** Szampan - najszlachetniejszy z napojów. W wersji fałszowanej dostępny zwykle w połowie stycznia. Tam, gdzie występuje w oryginale, cena przyzwoitych gatunków nie schodzi poniżej 50 dolarów.

*** Wieko skrzyni - inaczej klapa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji