Artykuły

Gustaw, Konrad i czardasz

WAKACJE w pełni, a w salach teatralnych - głucha cisza. Sze­fowie wielkich scen leżąc pod gruszą rozmyślają zapewne, jak do­ciągnąć finansowo do końca roku. A po kraju podróżują tymczasem roz­maite, kilkuosobowe przedstawienia, organizowane przez obrotne agencje, dobrze reklamowane i przynoszące swoim udziałowcom niezły dochód.

Są między nimi chałtury wołające o pomstę do nieba, są też rzeczy bar­dzo dobre (choćby "Scenariusz dla trzech aktorów" wożony pod firmą Teatru Rzeczpospolitej); jak się zdaje zresztą poziom artystyczny nie pozo­staje w żadnym bezpośrednim związ­ku z liczbą popularnych nazwisk na afiszu. Imprezy w gruncie rzeczy nie podlegają ocenie recenzentów; sam wi­działem ich ledwie parę i to przy­padkiem. Nie będę wyklinał postępu­jącej komercjalizacji polskiego teatru; cóż za sens miałoby zawracanie Wisły kijem. Muszę jednak patrzeć z prze­rażeniem na los teatrów, które o swej sztuce chcą myśleć odpowiedzialnie, a które coraz częściej nie mogą sobie pozwolić na dużą obsadę, przyzwoite kostiumy, zamówienie muzyki do spek­taklu bądź zapłacenie świetnemu ak­torowi takiego honorarium, by ten mógł skupić się tylko na pracy nad tą rolą. Czy rzeczywiście naszą nie­uchronną przyszłością są trupy tea­tralne oszczędnościowo klecone i gra­jące dwuosobowe sztuki w dekoracji która po zwinięciu zmieści się do sa­mochodu?

Oto pytanie, które z pewnością wró­ci jeszcze wielokrotnie w przyszłym sezonie. Na razie jednak wakacje, w teatrach pauza, a dla sprawozdawców (mających urlopy o wiele krótsze, niż dwumiesięczne, teatralne wywczasy) - okres remanentów i szansa na nadro­bienie zaległości. Na powrót do zja­wisk, o których mówić trzeba koniecz­nie, a nie było na to czasu w trakcie sezonu (może dlatego, że zjawiska te w żaden sposób nie chciały się dopa­sować do ogólniejszych tendencji, mód, kierunków). Takim właśnie niepokor­nym zjawiskiem, zawsze autonomicz­nym wobec wszystkiego, czym żyły inne sceny, rządzącym się wewnętrz­ną, oryginalną logiką jest ponad wszel­ką wątpliwość tworzony od z górą dwudziestu lat teatr Jerzego Grzego­rzewskiego. Tworzony na różnych sce­nach: Teatru im. Jaracza w Łodzi ("Irydion", "Balkon", "Szewcy"), Tea­tru Ateneum w Warszawie ("Amery­ka", "Bloomusalem"), Teatru Polskiego we Wrocławiu ("Ślub", "Śmierć w sta­rych dekoracjach", "Nie-Boska kome­dia"), Starego Teatru w Krakowie ("Wesele", "Dziesięć portretów z czaj­ką w tle"), wreszcie Teatru Studio w Warszawie ("Parawany", "Pułapka", "Powolne ciemnienie malowideł", "Opera za trzy grosze", "Tak zwana ludzkość w obłędzie") - teatr reżyse­ra i plastyka ze swoim niepowtarzal­nym, nie do-podrobienia charakterem scenicznego pisma.

W sezonie 1987/88 Grzegorzewski przygotował na scenie Teatru Stu­dio dwa widowiska. Scenariusz pierw­szego ułożył ze "scen z poematu dramatycznego Adama Mickiewicza" - i były to "Dziady - Improwizac­je". Drugie powstało "na motywach operetek Franciszka Lehara i Emme­richa Kalmana" - i otrzymało ty­tuł "Usta milczą, dusza śpiewa". Sa­mo zestawienie tytułów tak prowoka­cyjne wobec tradycyjnego podziału na sztukę wysoką i niską; sama, by tak rzec, rozpiętość scenicznego tworzywa dostatecznie uprawomocnia użyty w podtytule epitet: mówimy o teatrze jak najbardziej osobnym. Nieporów­nalnym z niczym i nijak.

KAŻDY W SWOJĄ DROGĘ

"Dziady" pojawiły się w repertua­rze tego sezonu trzykrotnie, nie da­jąc, niestety, najlepszego świadectwa kondycji klasyki narodowej. O in­scenizacji Krystyny Skuszanki pisałem na tych łamach w tonie raczej jednoznacznym. Teatr Narodowy został zresztą zbombardowany druz­gocącymi opiniami przez całą pra­sę, także tę życzliwą mu dotąd nad stan. Na bastionie samozadowolenia pp. Krasowskich ta kanonada nie wywarła jednak większego wrażenia. Kolejny inscenizator, Grzegorz Mrówczyński spróbował otworzyć Mickiewiczowskie dzieło jednym klu­czem pożyczonym z rozprawy Zdzis­ława Kępińskiego "Mickiewicz her­metyczny".

Jerzy Grzegorzewski podszedł do arcydramatu narodowego od niespodziewanej strony. Pokazał na scenie nie tyle "Dziady" co zbiorową pa­mięć o "Dziadach". Nie tyle konkret­ne dzieło literackie z dwudziestych i trzydziestych lat zeszłego wieku, ile mit - literacki i pewnie ponadlite­racki, odnawiany i przetwarzany przez pokolenia od stu pięćdziesięciu lat.

Tym zapewne trzeba tłumaczyć tak obfitą symbolikę Wyspiańskiego w tym przedstawieniu: Wyspiańskie­go, czyli głównego spadkobiercy Mic­kiewicza. Dziewczynka z nosem przy­lepionym do szyby, Hetman z "We­sela" zamiast widma Złego Pana, Pal­las Atena przy oknie w foyer pod­czas filomackich śpiewów wpatrzona w bruk Placu Defilad, w kolumna­dy Pałacu. Replika jednej z takich kolumnad stanie później na scenie - pochylona o 45 stopni. Więc akceso­ria ze świata Wyspiańskiego i z bezpośredniego otoczenia teatru. Na scenie Stary Konrad; Mieczysław Mi­lecki zagrał go parę tygodni przed śmiercią. Swoim nieprawdopodobnie miękkim, wzruszająco ciepłym gło­sem mówił tylko parę kwestii, m.in. to zadziwiające interludium poetyc­kie, zmącające rytm, tok, tonację Wielkiej Improwizacji, hamujące jak gdyby rozpęd dyskusji ze Stwórcą

Czym jest me czucie?

Ach, iskrą tylko!

Czym jest me życie?

Ach, jedną chwilką!

Słowo odbierał od Starca, jakby w naturalnej sztafecie, Konrad Młody, młodziutki, z kręconą czupryną, w okularach. Nie było chyba w dziejach scenicznych tak mówionej Improwi­zacji; Wojciech Malajkat mówił ją z rozpaczą, nieśmiało, niepewnie - jakby nie umiał żądać i ciskać gróźb, jakby nie był przygotowany do sy­tuacji, która go przerasta, a której musi sprostać. Między ową niegoto­wą żarliwością młodzieńca a bez­radną mądrością starca mieścił się chyba podstawowy dramat tak wi­dzianych "Dziadów", dramat powta­rzalności tych samych doświadczeń, tego samego buntu, tej samej żądzy tworzenia. A swoistym komentarzem do tego dramatu (a może jego odwzo­rowaniem na innym piętrze) były słowa Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej:

najpierw ciepły, matczyny, mówiony do zwiniętego na kolanach Konrada monolog "Człowieku, gdybyś wie­dział, jaka twoja władza", a potem całe Widzenie Księdza Piotra, poz­bawione tu wszelkiej histerii: kap­łańskiego nawiedzenia i macierzyń­skiego cierpiętnictwa. Mocne, drama­tyczne relacjonowanie ofiary - też tragicznie powtarzalnej.

W jednej z ostatnich scen "Dzia­dów" aresztowany Konrad spotyka księdza Piotra; ich krótką wymianę zdań brutalnie ucina konwojent. U Grzegorzewskiego miejsce zakonnika zajął Stary Konrad. I on mówił słowa żołnierza "Każdy w swoją drogę" melancholijnie podkreślając nieodwracalną cykliczność doświad­czeń.

W inscenizacyjnych ramach spek­taklu Grzegorzewskiego, przy zna­komitej dyspozycji tych trojga akto­rów, ta nieoczekiwana, trzeba przyznać, wykładnia Mickiewiczowskiego dramatu wypadła przejmująco; ze sceny zabrzmiał od dawna nie sły­szany ton szlachetnego teatru poetyc­kiego. Niestety, brzmiał tylko w tych paru scenach długiego, jak na zwy­czaje tego reżysera, spektaklu. Inne zaś wątki były bądź nieczytelne (przede wszystkim chodzący rebus grany przez Jerzego Zelnika i nazwa­ny w programie Guślarzem II), bądź, co gorsza, sprawiały wrażenie niedoreżyserowanych: zamarkowanych, maźniętych, granych bezstylowo i cokolwiek po amatorsku (Cela wię­zienia, Salon warszawski, scena u Senatora). Otrzymaliśmy "Dziady" niespójne, poszarpane, momentami zachwycające i całymi sekwencjami martwe. Wszystkich niejasności teatralnego wywodu nie ratowały, rzecz jasna, komentarze dwóch pań egzegetek w programie - komenta­rze pisane na kolanach, pompatyczne i same w sobie szalenie zawiłe. Mog­łyby wywrzeć tylko skutek odwrotny: dodatkowo podkreślały słabszą dziś formę wielkiego inscenizatora, który w natłoku interpretacyjnych dygresji utracił jakby swą fenomenalną umiejętność bezlitosnego odrzucania wszystkiego, co nieistotne, docierania do samego rdzenia dramatycznego konfliktu.

NIE ZGADZA SIĘ ZUPEŁNIE...

Z zamieszczonego w programie wy­wiadu Ewy Bułhak z Jerzym Grzegorzewskim.

E. B. Pojawiły się plotki, że odcho­dzi pan ze Studio. Czy to jest praw­da?

J. G. Jestem szósty sezon dyrekto­rem artystycznym Studia. "Dzia­dy" są siódmym moim przedstawieniem, pięć jest w aktualnym reper­tuarze. Prawie codziennie grane jest tu moje przedstawienie.

Sądzę, że nadszedł moment, kiedy zespół Studia winien wypowiedzieć się na temat formuły tego teatru, e­wentualnych zmian organizacyjnych i artystycznych. Złożyłem dymisję, bo uważam, że moja obecność ograniczałaby swobodę tej dyskusji. Czy w jakimś wariancie - innym niż do­tąd - moja współpraca ze Studiem będzie możliwa - trudno mi w tej chwili odpowiedzieć.

E. B.: Czy w takim razie w tym ostatnim sezonie, poza "Dziadami" wyreżyseruje pan coś jeszcze?

J. G.: Tak "Księżniczkę Czar­dasza" Emmericha Kalmama.

E. B.: Zadaniem krytyki jest na o­gół śledzenie tzw. linii repertuaro­wej. Czy uważa pan, że tu się wszy­stko zgadza?

J. G.: Nie zgadza się zupełnie, ale właśnie to mnie pociąga.

ACH, JEDŹ DO VARASDIN!

"Stroje wieczorowe mile widziane" - napisano na premierowych zapro­szeniach, zapewne po raz pierwszy w dziejach superartystycznego zaw­sze i antyfilisterskiego Teatru Stu­dio. Główne foyer stało się salą ba­lową; z galeryjki, z której w "Dzia­dach" poważni młodzieńcy śpiewali filomackie pieśni, teraz buchał chó­ralny, porywający, wiedeński walc. Marek Walczewski (baron Boni), Anna Chodakowska (Sylwia Varescu), Małgorzata Niemirska (Hanna Glavari), Teresa Budzisz-Krzyża­nowska (Paganini), Zbigniew Za­machowski (hrabia Daniłło) wcho­dzili w swoje absurdalne, operetkowe role metodą "szarży kontrolowanej", przerysowywali grę, bawiąc się so­bą szampańsko. Nastrój tej zabawy stłoczonym w foyer widzom udzielał się znakomicie; widzom siedzącym w fotelach na sali w drugiej części już trochę gorzej, ale też mógł bawić Wiktor Zborowski z laryngologicznym lusterkiem na czole (indyjski książę Radjani musi mieć przecież zazna­czone rytualne "trzecie oko"), zaś Tomasz Taraszkiewicz nie musiał ni­czego parodiować: jego autentyczny monolog miłosny z "Bajadery" był gotową parodią do drugiej potęgi.

W pewnej chwili daleko w głębi sceny ukazywał się pejzażyk w czys­tych barwach, a w nim kobieta za­kopana po szyję w piaskowym kop­cu. Winnie, bohaterka "Radosnych dni" Samuela Becketta, głośnej, a­wangardowej sztuki sprzed ćwierć­wiecza nie paplała tu o głupstwach, jak w pierwowzorze - podśpiewy­wała tylko cieniutko i nieudolnie "Usta milczą, dusza śpiewa..."

Grzegorzewski zaproponował swo­im widzom pyszny żart teatralny. Wykpił "boski idiotyzm" operetki, sam w sobie obłędnie śmieszny. Do­dał burleskową walkę ze złośliwością przedmiotów martwych rodem z chaplinad niemego kina (celował w tym Zamachowski). Dodał impo­nującą autoparodię: obśmiał w grun­cie rzeczy cały swój inscenizacyjny sztafaż. Na znakomitych wykonaw­ców nałożył całe tony piramidalnych konwencji, utopił ich w tyleż komicz­nym, co męczącym absurdzie. I gdy na koniec ogrywania tego krzyczące­go fałszu operetki Budzisz-Krzyża­nowska i Walczewski szczerze i po prostu, niemal prywatnie dają się unosić melodii i rytmowi czardaszo­wego duetu "Ach, jedź do Varasdin" - widownia także niemal fizycznie odczuwa ulgę, podchwytuje ich ra­dość, ich lekkość.

Nie ma żadnej ciągłości między jednym a drugim przedstawieniem - mówił reżyser Ewie Bułhak. A mo­że jednak...? Wszak te "Dziady - Improwizacje" są swoistym teatral­nym przedzieraniem się przez ska­mieniały Mickiewiczowski mit - w poszukiwaniu żywego uczucia, żywe­go dramatu. Czyż nie podobnym przedzieraniem się przez zastygły w groteskowych formach świat ope­retki jest ten Kalmanowsko-Leha­rowski wieczór? Tyle że jedno w tonie całkowitego serio, a drugie absolutnego buffo. Oto bieguny teat­ru osobnego Jerzego Grzegorzew­skiego.

Pozostanie pustka po tym teatrze, jeśli Grzegorzewski zrealizuje swą groźbę i rzeczywiście odejdzie ze Studia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji