Musical dla myślących
"Człowiek z la Manchy" to jeden z najpiękniejszych musicali. Niemal ćwierć wieku minęło od nowojorskiej premiery, a nic nie stracił na wartości. Głównie dlatego, że autorzy tekstu i muzyki nie próbowali wpasować się w jakąś obowiązującą akurat modę. Większość musicali opiera się na mniej lub bardziej ckliwym love story i na opowiadaniu, że prawdziwa miłość potrafi pokonać przepaści finansowe, klasowe, czy rasowe. I z reguły kończą się happy endem.
To libretto ma wartość prawdziwego dramatu. Sceptycyzm Cervantesa i jego wielki talent satyryczny przeplatają się z wiarą w człowieka, z liryzmem i tragicznością. Uwaga autorów i reżysera skupia się na egzystencjalnym wymiarze społeczeństwa, bez podpierania się determinacjami społecznymi, historycznymi, czy jakimikolwiek innymi. Ostatecznie, każdy sam odpowiada za mniej lub bardziej ludzki wymiar własnego życia. Przykładem jest niby nie stąpający po ziemi Don Kichot i niby nieodwracalnie upadła dziwka, uznana przez rycerza za damę - Dulcynea.
Wspomniałem, że większość musicali kończy się happy endem. Ten, mimo pozorów, również. Finałem nie jest śmierć tragicznego dziwaka, ale narodziny spadkobierczyni jego pięknej choroby. Gdy w domu umierającego słychać agresywne stukanie do drzwi, logika każe spodziewać się personifikacji śmierci. Tymczasem pojawia się jej odwrotność, miłość, niesiona przez Dulcyneę, która będąc wytresowaną realistką tak niechętnie przeistaczała się w niepraktyczne piękno. Dotknięta słowami Don Kichota.
Dla aktorów i reżysera to niełatwy materiał. Teatr w teatrze (zaaresztowany Cervantes inscenizuje historię Don Kichota w więzieniu). Ustawiczne przejścia od tragizmu do komizmu. Do tego piękna lecz wymagająca skupienia wykonawców muzyka. Niebanalne frazowanie i zaskakująca przemienność rytmów. Konieczność płynnego przechodzenia od języka mówionego do śpiewu...
Widziałem dwa spektakle premierowe (kilka zmian w obsadzie). Drugi był ciekawszy. Trema muzyczna mniej paraliżowała zespół. Przypuszczam, że śpiewanie większości aktorów (na razie, z małymi wyjątkami tylko poprawne) będzie z każdym przedstawieniem lepsze.
Zachwycił mnie szekspirowski rozmach i precyzja zawodowa Krzysztofa Gosztyły (jeden z dwóch przemiennie występujących Don Kichotów) oraz Elżbieta Mrozińska (jedna z czterech Dulcynei), która już występowała w tej roli w Gdyni. Jej śpiew nie jest tylko piosenkarstwem, a stopniowe dorastanie do końcowej wielkości przejmuje wiarygodnością.
Do tego dobrze brzmiąca orkiestra pod batutą młodego, ale już wybitnego dyrygenta - Zygmunta Kukli: chłodny profesjonalizm i artystowska gorączka w jednym! No i Jerzy Gruza, bez którego ten piękny, wart obejrzenia spektakl by nie zaistniał.