Przywiędłe róże
Na malej scenie Narodowego premiera "Ostatniego" Tomasza Łubieńskiego, okrzyczana już przez cześć krytyki jako wydarzenie. Rzecz o tyle zdumiewająca, że mamy do czynienia z przedstawieniem co najmniej chybionym, żywiącym się stereotypem, banałem i schematem.
Utwór, który miał być groteskowym obrazem zawieruchy dziejowej, jaka przetoczyła się przez Polskę w ostatnim półwieczu, widzianej oczyma właściciela (potem byłego właściciela) majątku w Różampolu, jest, niestety, jedynie kiepskim plakatem. Grzech główny tego tekstu tkwi w jaskrawej oczywistości: Łubieński niczego nie odkrywa, do żadnych nieznanych warstw historii się nie dokopuje, ani też nie objawia rewelacji psychologicznych Na scenie spacerują lub biegają (bo dużo tu niezbornej bieganiny) idee wcielone w zdania ogólne. Jak wiadomo, dramat zdań ogólnych, czyli gramat, potrafił ukazać jedynie Miron Białoszewski. Ale to zupełnie inna szkoła pisania.
Skąd tedy zachwyt i przyrównywanie "Ostatniego" do "Wiśniowego sadu"? Czyżby ten dramat miał być syntezą doświadczeń XX wieku? Nie jest syntezą, ani tym bardziej rewelacją z poznawczego punktu widzenia. Wszyscy wiemy, co się stało 17 września 1939 r. Nic nowego nie ma w ukazaniu ówczesnego sojuszu radziecko-hitlerowskiego. Nienowego też chowu są wiadomości o okupacji radzieckiej, hitlerowskiej, a potem latach stalinizmu, PRL-u i nastaniu nowej Polski. Nic nowego w tym że piękny przed laty ogród różany przywiędł po wojnie, a pałac popadł w ruinę. Nic nowego, że przedsiębiorczy spadkobiercy poszukują dziś inwestora i próbują zarobić na swego rodzaju pałacowym reality show.
Wszystkie obserwacje, jakie poczynił był autor, nie wykraczają poza poziom czytania dla dzieci. To, że przeciwności losu znosi bohater ze stoickim spokojem, że nie popada ani w histerię, ani w euforię, że wykazuje się biernym trwaniem to także nic szczególnego. Wprawdzie literatura żywi się na ogół czynami bohaterskimi lub co najmniej odbiegającymi od przeciętności, nie można więc tu odmówić Łubieńskiemu pewnej przewrotności, jeśli swemu hrabiemu nie porucza żadnych budujących zadań, ale to nic nowego w literaturze i teatrze. Można się w tym co najwyżej doszukiwać echa Różewiczowskiego Bohatera "Kartoteki".
Jeśli tedy nie w warstwie poznawczej, to może w zasobach formalnych, nowych rewelacjach inscenizacyjnych drzemie wielkość tego spektaklu? I tego daremnie by szukać. Inscenizacja przypomina część artystyczną akademii szkolnej, podczas której za pomocą ruchomych obrazków próbuje się opowiedzieć historię ojczystą minionego półwiecza. Ze względów oszczędnościowych wszelako zamiast tłumów występują reprezentanci tłumu, a zamiast wielkich armii zabawki militarne - notabene pomysł zastosowany przed laty przez Adama Hanuszkiewicza w "Balladynie", a jeszcze wcześniej przez zespół Bread and Puppet. Ilustrowanie zaś rytmu dziejów za pomocą wiązanki pieśni także do odkryć nie należy, choć jest bez wątpienia najciekawszym pomysłem reżysera.
Martwy od urodzenia spektakl, szeleszczący wytartą publicystyką usiłuje ratować - z niejakim skutkiem - Ignacy Gogolewski. Artysta ten, od kilku lat co najmniej w niezwykłej dyspozycji psychicznej i fizycznej, tworzy kreację za kreacją. Można więc przypuścić, że każdy tekst posłużyłby mu do ulepienia choćby pozorowanej głębi. Gogolewski daje do zrozumienia, że jego bohater cierpi, przeżywa poniżenie, szuka zadośćuczynienia, tęskni za miłością. Wszystko to jednak buduje środkami własnymi, niewielkie wsparcie zyskując w tekście.
Być może zadanie adresowane przez Narodowy do autora przerosło jego siły. Stworzyć spektakl-syntezę dziejów na zamówienie to doprawdy nie lada sztuka. I już po raz drugi nie powiodła się w Narodowym. Przed paru laty próbował syntetyzować polskie doświadczenia Wiesław Myśliwski w "Requiem dla gospodyni domowej". I też było kiepsko. Być może czas wielkich syntez minął, być może nie mogły one narodzić się na zamówienie, choć nie chcę tymi słowy zniechęcać dyrekcji Narodowego do wytrwałych poszukiwań współczesnego repertuaru, który mógłby zmierzyć się z narodowym kanonem. Może uda się następnym razem.