Różany sad
Premiera " Ostatniego " Tomasza Łubieńskiego, sztuki napisanej na zamówienie Teatru Narodowego, jest wydarzeniem podwójnym - to ważny tekst w rewelacyjnej inscenizacji.
Łubieński dotknął tematu arcypolskiego - mitologii szlachecko-ziemiańskiej. Poprzez historię jednego majątku - Różampola - spojrzał na historię polskich dworków i pałaców, które w XX wieku padły ofiarą wojen i komunizmu. Dwór z różanym ogrodem stał się w jego sztuce nowym wcieleniem Czechowowskiego wiśniowego sadu, świadkiem dziejów i symbolem trwania.
Demontaż szlacheckiego mitu
Jednak zawiedzie się ten, kto w "Ostatnim" będzie szukał sentymentalnej podróży w świat "Pana Tadeusza", "Nocy i dni" czy "Trędowatej". Zamiast sentymentów na scenie oglądamy demontaż mitu szlacheckiego, jakiego od serialu "Boża podszewka" nie było w polskiej kulturze.
Symbol polskości i patriotyzmu, jakim do dziś w świadomości wielu Polaków pozostał szlachecki dworek, u Łubieńskiego traci cały patos. Jeden z bohaterów, stryj Eustachy, wspomina po latach życie w przedwojennym majątku: "Pamiętam. Bale. Karty. Narty. Polowania tout court. I polowania na posagi. (...) I tak dalej. Bez końca. Bez sensu".
Pan na Różampolu z pożogi wojennej nie wynosi ryngrafu z Matką Boską ani podobizny Piłsudskiego, ale plany majątku, sarnie rogi i porcelanową filiżankę, z której nieustannie popija kawę, aromatyczny symbol dawnego życia.
W jednej z najlepszych scen, w której słychać echa "Nocy Dziadów", rewolucyjnych seansów nienawiści z "Nie-Boskiej" i relacji dworaków z "Cesarza" Ryszarda Kapuścińskiego, chłopi i lokaje pod nadzorem sowieckich komisarzy skarżą się na kaprysy panów, jeden m.in. opowiada, jako to służył za żywy posąg: goły i pomalowany złotą farbą prężył się w parku przed państwem. Teraz przy nowej władzy ma szansę odegrać się za upokorzenie. Ktoś z tłumu co prawda bąka, że nauczył się przy panach czytania i gotowania, ale ten głos ginie wśród nawoływań do ludowej zemsty.
Łubieński nie oszczędza ani chłopów, ani ziemian, ani ich katów w niemieckich i sowieckich mundurach, ani nowej władzy, która po wojnie skazała niedobitki dworów i pałaców na powolne niszczenie. Ale najbardziej dostaje się dzisiejszym wskrzesicielom szlachetczyzny. Na rodzinnym zjeździe w Różampolu pojawia się niejaki Kamiński, potomek chłopów, który na gruzach majątku chce urządzić park tematyczny, gdzie klienci będą mogli poczuć się panami: chodzić w kontuszach, pojedynkować się na szable i spać z wiejskimi dziewuchami. Za dodatkową opłatą - czapkowanie i bicie czołem o podłogę. "U mnie sentyment idzie zawsze w nogę z interesem" - oświadcza zdumionym spadkobiercom.
Brzytwą przez XX wiek
Tadeusz Bradecki jak mało który reżyser potrafi pomóc dramatowi w jego narodzinach. W jego rękach ten pełen ironii, a zarazem głębokiej refleksji historycznej tekst działa jak brzytwa, która rozcina XX wiek. Znakomitym pomysłem było zanurzenie całej opowieści w piosenkach - od przedwojennych szlagierów, przez pieśni Wehrmachtu i Armii Czerwonej, hymn "Wstawaj, strana ogromnaja", ludową melodię "Poliuszko, polie" i ulubioną piosenkę Stalina "Suliko", aż po wiązankę masowych pieśni socjalistycznych, które śpiewa korowód młodzieży w mundurach ZMS. Śpiewane przy akordeonie, nie tylko osadzają akcję w klimacie epoki, ale chronią przed patosem.
Scenograf Paweł Dobrzycki znalazł dla całej historii piękny symbol - fragment zrujnowanej pałacowej ściany z kominkiem i śladami po zrabowanych obrazach i pałaszach, która w ostatniej scenie zostaje podstemplowana i zapełnia się rodzinnymi pamiątkami. Wykazał się też poczuciem humoru - w scenie zjazdu rodzinnego na współczesne garnitury bohaterów narzucił kontusze, w których wyglądają jak banda przebierańców.
Co do aktorów, trzeba powiedzieć, że dokonują cudów zręczności - dwunastu z nich odgrywa chyba ze trzydzieści postaci, co przy szalonym tempie przedstawienia graniczy z niemożliwością. Głównego bohatera - Stryja Eustachego, pana na Różampolu - gra Ignacy Gogolewski, i trzeba powiedzieć, że nie ma dzisiaj w polskim teatrze aktora, który lepiej ukazałby postać zdeklasowanego arystokraty.
Dzięki aktorstwu Gogolewskiego rodzi się na scenie główna myśl przedstawienia, że jedynym sposobem, aby ocalić człowieka w świecie wstrząsanym wojnami i rewolucjami, są uczucia. To, jak aktor smakuje każdy łyk kawy, jak ożywia się na wspomnienie Paryża, jak patrzy za swą Rózią (Aleksandra Justa). wzrusza nas bardziej niż tragiczny los jego klasy.
Za rok minie setna rocznica od premiery "Wiśniowego sadu", sztuki, która była pożegnaniem z XIX wiekiem i zapowiedzią nowej, strasznej epoki. To dobrze, że sto lat po Czechowie znalazł się w Polsce autor, który podjął podobny temat, i to ze świetnym rezultatem.