Gogolowskie gagi
W finale błyskotliwej inscenizacji Jana Klaty rewizor, wykpiwszy powiatowych kacyków, odjeżdża w siną dal maluchem Horodniczego. Raczej jako Kalibabka niż Chlestakow
"Rewizor" wałbrzyskiego Teatru Dramatycznego z pewnością jest teatralnym zjawiskiem. Młoda publiczność podczas premiery nie szczędziła oklasków aktorom. Interpretacja Klaty przenosi akcję sztuki z XIX-wiecznej Rosji do Polski Edwarda Gierka. W spektaklu młodego twórcy nie znajdziemy esencji Gogolowskiej tragikomedii - ścisłego, organicznego związku między dramatycznymi charakterami prowincjonalnych dziwaków, pijaczyn i zamordystów a anegdotycznymi zdarzeniami.
Sample, skrecze i skecze
Reżyser zapowiadał w programie, że zsampluje i zeskreczuje Gogola mentalnie. Skreczowanie to dźwiękowy zgrzyt, szum lub pisk uzyskiwany przez przesuwanie dłonią grającej płyty. Samplowanie polega na wprowadzeniu do utworu muzycznego fragmentu dzieła innego artysty. A więc zakłócenie kompozycji i epatowanie cytatami z kultury masowej jako zasada współczesnej interpretacji Gogola. Czy to w porządku? Chyba tak, skoro w popkulturze ludzi młodych właściwie wszystko i tak jest na niby. Dlatego spektakl Jana Klaty bardziej przypomina sequel "Alternatywy 4" niż "Rewizora".
Podziwiam reżyserską konsekwencję. Gdy światła otwierają przestrzeń sceny, słyszymy radosny mikst hitów Boney M. do którego tańczy rozochocona alkoholem gromada ludzi. To świat pamiętany z "Wodzireja". Horodniczy, naczelnik poczty, nauczyciel, sędzia i lekarz obłapiają powiatowe piękności. Snują się pijanym wężem pomiędzy kolumnadą sali zawieszonej gazetkami ściennymi, na których wszystko - od diagramów ilości wydobycia węgla po hasło "Polak potrafi" z literą k opadającą jak kiepska skarpeta - jest fikcją, iluzją, partyjnym kłamstwem. List o przyjeździe rewizora trzaska w tę gromadę jak grom.
W prowincjonalnej świetlicy z purpurowym aksamitem na ścianie, na którym żona aparatczyka wiesza wycięte ze styropianu słowa Norwida "Ojczyzna to wielki zbiorowy obowiązek", powiatowi notable siadają przy zasłanym zielonym suknem stole i rozpoczynają swą łajdacką spowiedź. Skorumpowani, chciwi, przeżarci wódą obarczają się wzajemną odpowiedzialnością, oskarżają o malwersacje. Za zasłoną papierosowego dymu w szumie popsutych syfonów oglądamy karykatury, nie ludzi. To znakomita scena, parodia partyjnych egzekutyw. I pierwsza olśniewająca puenta wieczoru. Horodniczy, wydawszy polecenia, które mają ukryć przed rewizorem matactwa władzy, odruchowo zmienia inicjały imion poety, C i K, na partyjny skrót KC. Widownia wybucha śmiechem. I tak jest właściwie do końca spektaklu. Błyskotliwie, groteskowo, kabaretowo. Nawet scenografia - niezwykle precyzyjnie cytująca estetykę i gadżety lat 70., od kwiecistych krawatów wielkości łopaty po dzianinowe zwierzątka - pokrowce na butelkę wódki, pobudza do śmiechu. Dość wspomnieć, że Chlestakow uwodzi córkę Horodniczego na tapczanpółce z płyt wiórowych.
W rytmie gagów
Jan Klata przygotował jeden z niewielu spektakli ostatnich lat tak odważnie pytający o postawy współczesnych Polaków. Niemal każda ze scen to gag. Tekst Gogola portretującego w "Rewizorze" kanalie, mitomanów i łgarzy brzmi nad podziw aktualnie. Władza korumpuje. Mętne myśli prowokują do absurdalnych zachowań. Pycha zaślepia. Egoizm pozbawia zdrowego rozsądku. Jak było na prowincji, tak jest - sugeruje Klata. Gromada powiatowych łajdaków wspólnie nuci piosenkę ze "Stawki większej niż życie". Ale to maligna, nie patriotyzm, skoro patrzy na nas z portretu mistrz partyjnych demagogów - Gierek, a w finale sztuki jego polityczni dziedzice: Pawlak, Kwaśniewski, Lepper.
Współczesnym gagom towarzyszy wyraźny rytm. Robotnicy zmieniają dekoracje pod "Kolorowe jarmarki" Laskowskiego, przerywając pracę niczym androidy ze słynnego plakatu z robotnikiem-sternikiem (kask, kufajka, filcaki), gdy cichną słowa piosenki. To okrutny żart, ale tak postępują laboratoryjne zwierzęta. Oto dzisiejsza dworska służba. Anegdota o podróżującym łajdaku, który narobiwszy długów, ucieka ze stolicy, by w carskiej mieścinie zostać przypadkowo uznanym za urzędnika ministerialnego, zmienia się w interpretacji Klaty w opowieść o politycznych łajdakach. Budowanie świata na iluzjach i podłości - podpowiada wśród gierkowskich rekwizytów reżyser - i dziś może być pożywką dla złodziei, wydrwigroszy, naciągaczy i demagogów. Prowincjusze z wielkimi ambicjami i dziś marzą, by ktoś w stolicy ich dostrzegł, tak jak prowincjonalne gąski marzą o wielkiej miłości. Nic w tym złego, dopóki o tym wiedzą.
Granie niedograne
Jedyny kłopot reżysera to aktorzy. Powiedzmy szczerze - gdyby Klata chciał być wierny duchowi tekstu Gogola, nie miałby kim zagrać. Darek Maj jako cyniczny lekarz uśmiercający chorych był tylko kabaretową marionetką. Nawet nie próbował wykrzesać odrobiny ludzkich cech ze swej roli. Ryszard Węgrzyn jako Wychowawca mógł właściwie zostać zastąpiony manekinem - niewiele by to zmieniło w relacjach między postaciami. Podobnie Tomasz Orpiński i Adam Wolańczyk, którzy nie umieli zagrać furioso postaci nieśmiertelnego duetu głupków Dobczyński/Bobczyński, teatralnej legendy "Rewizora".
Mam pretensję do Piotra Kondrata w roli Chlestakowa. Popełnił błąd, nie rozgrywając momentu, w którym stołeczny łajdak, zrozumiawszy omyłkę Horodniczego, przemienia się w ministerialnego bufona. Doceniam starania Wiesława Cichego (Horodniczy), który akceptując groteskowość scenografii i inscenizacji, umiał doszukać się w swej postaci cech ludzkich. Może nie aż dramatycznych, skoro nie poradził sobie w finale z interpretacją słynnego zdania "Z siebie samych się śmiejecie", ale bliskich prawdzie psychologicznej. Fantastyczny duet prowincjonalnych gęsi, marzących o kochanku ze stolicy, stworzyły Ewelina Paszke-Lowitzsch (Żona) i Karolina Adamczyk (Córka). Jako kochanki ery krempliny budziły żywiołowy śmiech, jako aktorki - uznanie dla warsztatu. Absolutną rewelacją był jeden z mieszkańców Wałbrzycha w roli kelnera: bordowa mucha, dziwaczna koszula, świetna fryzura. Wielkie brawa dla scenografii Justyny Łagowskiej i kostiumów Mirka Kaczmarka. Ale - pozbawiona głębi psychologicznej - fiaskiem okazała się słynna scena pożyczania przez Chlestakowa pieniędzy od łajdaków donoszących na siebie wzajem. Coś pękło w tej zsamplowanej strukturze w połowie drugiego aktu. Znikła magia teatru, pozostał ciąg kabaretowych scenek.
Jak widmo krążące
To nie historia, lecz ludzie deprawują świat - podpowiada Gogol. Jego Chlestakow "kłamie z całą szczerością". W skorumpowanej mieścinie, niezależnie od dekoracji, w ludziach czai się zło. Kiedy pijany Chlestakow, dokonując akrobacji nad makietką miasta, pozuje na lwa petersburskich salonów, dostrzegamy w nim przypadkowego przechodnia, który nabiera zło w kieszenie jak dziecko wkładające tam garstkę kamyków. Czy wszyscyśmy tacy? Tego nie wiem. Wiem, żę to zło krąży wokół nas. Zupełnie jak widmo komunizmu.