Ci wspaniali aktorzy
Pozycja współczesnego aktora wydaje się tak wysoka, że przedstawiciele innych artystycznych (nie mówiąc o pozostałych) profesji spoglądają nań z niekłamaną zazdrością. Aktora zdają się kochać wszyscy: i inscenizatorzy, którym potrzebne jest sprawne i wytrzymujące wszystkie kaprysy twórcze ciało, i politycy upatrujący w transformacji swych poglądów aktorskiego profesjonalizmu, i ci zwyczajni zjadacze chleba, dla których twarz aktora stanowi szansę ucieczki od codzienności. Aktora przestali kochać jedynie ... dramaturdzy obrażeni na teatr i jego rozwój, w Polsce przede wszystkim przyzwyczajeni do pracy za... biurkiem. Dlatego też polski aktor wygląda z nadzieją pozycji, dających mu szansę sprawdzenia umiejętności, których przez lata pracy nabywał.
Po Amerykanach, Anglikach i Szwajcarach (Durrenmatt, Frisch) takim autorem stał się dla polskiej sceny 49-letni dziś Szwed - dziennikarz i powieściopisarz - Per Olov Enquist, łączący w swoich dramaturgicznych propozycjach zdolności warsztatowe z ambicjami twórczymi. Przedmiotem tych ambicji stało się odbrązowiające spojrzenie na skandynawskich koryfeuszy pióra. Sztokholmska prapremiera z roku 1975 "Nocy Trybad" próbowała zaprezentować skomplikowaną osobowość Augusta Strindberga w drobnym epizodzie życiowym marcowego wieczoru 1889 r. na scenie podrzędnego teatrzyku Dagmarteatern w Kopenhadze, gdzie miała się odbyć próba jego jednoaktówki "Silniejsza".
Kopenhaski, pierwszy publiczny pokaz dramatu "Z życia dżdżownic", na początku 1982 roku, odwoływał się do wieczoru roku 1856, jaki znakomity bajkopisarz Hans Christian Andersen spędził w salonie państwa Heibergów. Heibergowie stanowili wtedy najbardziej wpływową w zakresie teatru parę: on - Jan Ludwik - to znakomity, niezwykle radykalny krytyk, piszący cięte i wywołujące poruszenie recenzje, a jednocześnie twórca duńskiego wodewilu; ona - Hanna Luiza - to "Muza epoki", primadonna Królewskiego Teatru.
W "Nocy Trybad" Enquist obnażył małość i śmieszność Strindberga jako człowieka. Ukazał histerię i całą amplitudę przechodzenia z kompleksów wyższości w stany depresyjnego przygnębienia, wydobył głęboki antyfeminizm zespolony z fizyczną fascynacją kobietą, przypomniał wreszcie człowieka zadręczanego zazdrością o swoją żonę, aktorkę Siri von Essen, i to zazdrością podwójną, gdyż odnoszącą się zarówno do jej przyjaciółki Marie David, którą uważał za "trybadę" (tzn. kobietę o skłonnościach lesbijskich), jak i wobec kopenhaskiego aktora Viggo Schiwe z którym łączyły Siri dość zażyłe stosunki.
W "obrazie rodzinnym z roku 1856", bo taki podtytuł nosi utwór "Z życia dżdżownic", Enquist w podobnie ryzykowny i kontrowersyjny sposób maluje Andersena, podkreślając wszystkie patologiczne cechy: od skowytu tchórza, artykułującego swój kompleks winy, do kabotyńskiego samouwielbienia, od naiwnej dobroduszności do karierowiczowskich, nie liczących się z nikim i z niczym marzeń. Wieczorna gra, która toczy się między Hanną i Janem Christianem, przypomina rodzaj psychodramy, ujawniającej wszystkie życiowe brudy obojga.
Kiedy dochodzi do tego charakter podwójnego zagubienia Jana Ludwika, okazuje się, że znajdujemy się w świecie dżdżownic (stąd metafora tytułu), które nie potrafią żyć w normalnym świetle, a wymyte i oczyszczone z brudu ziemi, muszą zdechnąć. Co więcej - Enquist ukazuje, jak po wybuchu i chwilach prawdy życie powróci do normy, a bohaterowie, szczelnie pochowawszy swe niepokoje, oddadzą się tradycyjnej lekturze. I tak będzie do capo al fine, aż do następnego wybuchu i kolejnego katza - powiada Enquist.
"Noc Trybad" przyniosła młodemu autorowi światowy rozgłos, przetłumaczona na wszystkie europejskie języki trafiła też do Polski. Pośród kilku premier na czoło wysuwała się inscenizacja sopocka Marcela Kochańczyka z Joanną Bogacka, Haliną Słojewską i Krzysztofem Gordonem. "Nocy Trybad" nie zobaczyli natomiast mieszkańcy Krakowa.
Kariera sztuki odbrązawiającej Andersena wydaje się podobna - z tą poprawką, że prapremiera polska odbyła się w Krakowie. Lipcowa realizacja Starego Teatru pod nowym tytułem "Z życia glist" (?) miała do dyspozycji trójkę znakomitych aktorów: Teresę Budzisz-Krzyżanowską, Jana Nowickiego i Jerzego Bińczyckiego. Młody inscenizator Krzysztof Babicki - mimo zmiany tytułu na bardziej "obrzydliwy" - złagodził atmosferę beznadziejności, jaką niesie sztuka Enquista.
Oto w somatycznym kabotyństwie Andersena, granego brawurowo przez Nowickiego - jedynego chyba aktora w Krakowie, dla którego nie ma zadań niewykonalnych - ujawnia te miejsca duszy, do których dochodzi światło uczucia i prawdy. Wielka to rola, wykrojona zresztą kosztem postaci Heiberga, interpretowanej przez Bińczyckiego niemal egzystencjalnie. Krzyżanowska ma wspaniałe momenty, chociaż gra zrywami poszczególnych kompleksów.
Jednym słowem: popis wspaniałych aktorów, których - łącznie z epizodem Zającówny - oglądać można bez końca. Szkoda tylko, że reżyserowi brakło odwagi w skreśleniach tekstu, jego przedstawienie bowiem wiodło ku "love story". A na tym już dzisiaj nikomu nie zależy.