Romeo i Julia bez polotu
Pląsy i szurania dziwnych masek z karnawału weneckiego trwają w nieskończoność, szeleszczą folie, flirtuje bez wdzięku osiłkowaty Romeo, miota się potrząsając blond włosami egzaltowana Julia.
W Teatrze Miejskim w Gdyni Julia Wernio wyreżyserowała dramat Szekspira "Romeo i Julia". Scenografię umowną - foliowo-podestową przygotowała Elżbieta Wernio, która całą energię twórczą skoncentrowała na kostiumach. Niestety, ubiór codzienny Julii jest przaśny. Muzykę specjalnie do spektaklu napisał Mikołaj Trzaska, a manieryczna i pretensjonalna choreografia jest dziełem Krzysztofa Leona Dziemaszkiewicza.
Julia Wernio wyłożyła w programie swoją myśl interpretacyjną. "Oszalały świat zabija w nas miłość ucząc walki o przetrwanie. (...) Romeo i Julia to wieczna tęsknota za miłością, ten mit nieosiągalnych uczuć i nadzieja na nie, urodzili się nie w tym czasie i nie w tym miejscu, by mogli razem żyć, mieć dzieci, dom, kłopoty i radości, psa, kota (...) To nie zły świat nam zagraża, to zło w nas czyni każdy czas i każde miejsce grobem dla Romea i Julii."
Ten zły świat stał się dla Wernio stereotypem. Zwaśnione rody Montecchich i Capulettich muszą więc walczyć na scenie na kamienie i kije, by widz zobaczył dosłownie, że się nienawidzą. Muszą się popychać i przepychać. Ani Stefan Iżyłowski jako Montecchi, ani Eugeniusz Kujawski jako Capuletti nie mogli w tym spektaklu pokazać istoty sporu. Eugeniusz Kujawski obronił się scenami domowymi z Julią - Karoliną Adamczyk. Był rzeczywiście złym i wściekłym ojcem i mężem. Jego żal po śmierci córki był dostatecznie nieszczery. Histeryczna natomiast matka Julii - Dorota Lulka wydawała się odległa i obojętna. Dopiero w ostatniej scenie rozpaczy coś w niej drgnęło.
Julii Wernio nie udało się rozegrać prawdziwego dramatu Romea i Julii, bo nie miała odpowiednich aktorów do tytułowych ról. Karolinę Adamczyk rola Julii przerosła. Trudno jej było pokazać spontaniczność i szaleństwo wielkiej miłości 13-letniej bohaterki.
Użyte przez aktorkę środki wyrazu sprowadzają postać Julii do schematycznych działań. Jak rozpacza to trzęsie włosami i biega po scenie, jak się zaleca do Romea, to dumnie wypina ciało.
Jeszcze gorzej jest z Andrzejem Pieńko w roli Romea. Gra on trochę Portorykańczyka z West Side Story, to znów zwinnego kulturystę, który podciąga się na metalowym pomoście i wdziera siłą, by twardym męskim pocałunkiem zgnieść usta Julii. Jego miłość (jeśli w ogóle istnieje) jest wyrażana najprostszymi środkami.
W rozbieranej scenie miłosnej na "katafalku" (niczym z "Tanga" Mrożka), oboje młodzi kulają się obnażeni. I to już miało widzowi wystarczyć za wiarygodne wyrażenie namiętności i wielkiego uczucia. De facto można było zaobserwować zmagania aktorów ze swoim ciałem i błyszczącą materią, w którą byli szczelnie owinięci. Zupełnie też żałosna i amatorska była scena śmierci Romea. Zamiast współczucia budziła śmiech. Andrzej Pieńko, niestety, nie pokazał w Gdyni, że jest zdolnym i wrażliwym aktorem.
Na szczęście dużo lepszy okazał się - też gościnnie wypożyczony Marcin Czarnik jako Merkucjo. On potrafi mówić tekst Szekspira w bardzo żywym i współczesnym przekładzie Stanisława Barańczaka. Jego Merkucjo jest nadruchliwy, ale wiarygodny, ironiczny i cwaniacki. Nie wszystkie pomysły reżysera są trafne w koncepcji tej postaci, ale Marcin Czarnik jest ciekawym aktorem. Podobała mi się w tym spekaklu Elżbieta Mrozińska w roli Marty, piastunki Julii. To młoda i pomysłowa Marta, niezwykle przedsiębiorcza, ale również umiejąca się dostosować do okoliczności. To ona próbuje chronić Julię przed gniewem ojca, to ona chodzi z wiadomościami do Romea i to ona wreszcie nakłania Julię, by wyszła za mąż powtórnie. Marta w interpretacji Mrozińskiej nadaje autentycznego życia temu spektaklowi, tak jak Dariusz Siastacz w roli księcia Werony - dostojeństwa. Uspokaja natomiast rozedrganie taneczno-pląsawiczne Ojciec Laurenty, czyli Rafał Kowal.
Julia Wernio w tym spektaklu uległa artystycznie muzykowi - Mikołajowi Trzasce (oryginalna, choć dość monotonna dźwiękowo propozycja) i choreografowi - Krzysztofowi Dziemaszkiewiczowi. Powtarzane sekwencje tańców aktorów z maskami na twarzy nużą, wlewają w przestrzeń sceniczną monotonię i drażnią manierycznością. Szkoda, że reżyser nie zawierzyła bardziej Szekspirowi. Z "Romea i Julii" wiecznie trwała jest miłość wbrew rodzinnym, pokoleniowym waśniom i wrażliwość młodych, a tego w gdyńskim przedstawieniu zabrakło.