Na podłodze sumienia
Gdyby Eric Bogosian pisał tak jak gra Bronisław Wrocławski i reżyseruje Jacek Orłowski, powstałby spektakl wybitny, a tak jest "tylko" bardzo dobry.
Reżyser Orłowski i aktor Wrocławski odważyli się na rzecz pozornie niewykonalną: po trzech latach od premiery cieszącego się niesłabnącym powodzeniem monodramu "Seks, prochy i rock and roll" wystawili "Czołem wbijając gwoździe w podłogę", następny tekst Erica Bogosiana licząc na kolejny sukces. I wygląda na to, że się nie przeliczyli. Bogosian pisze swoje monologi od dwudziestu lat i układa je w różne konstelacje. Najnowsza premiera jest w pewnym sensie kontynuacją "Seksu...", ale realizatorzy zamiast opisu rzeczywistości stworzyli rodzaj komentarza do niej. Opowiedzieli o uczuciach towarzyszących człowiekowi od zawsze: nienawiści i miłości, radości i rozpaczy, spokoju i gniewie. Pokazali sprawy ważne, ale jednocześnie delikatne, które każdy z nas najchętniej trzymałby w ukryciu. Także przed sobą. Bo kiedy już zostaną wydobyte z zakamarków ludzkiej duszy, muszą zostać skonfrontowane z brutalną rzeczywistością, złem i szpetotą świata. A ta konfrontacja nie zawsze bywa dla człowieka zwycięska.
Monodram to chyba jedno z najtrudniejszych wyzwań dla aktora. Musi stanąć sam na sam z publicznością, za wsparcie mając jedynie wskazówki reżysera oraz scenografię i muzykę. Ale Orłowski zrezygnował nawet z najskromniejszych dekoracji. Jedynym sojusznikiem Wrocławskiego była puszka "Red Bulla", świetnie prowadzone przez Krzysztofa Sendke światła i, jak się po chwili okazało, publiczność. Bo Wrocławski to mistrz nad mistrze, który potrafi zaczarować widzów i robić z nimi, co chce. Zagrał kilka bardzo różnych postaci, trzymając wszystkich w napięciu przez bite półtorej godziny. Raz był zadowolonym z siebie biznesmenem, innym razem załamanym włóczęgą, śmiał się, płakał, puszył jak paw i użalał nad sobą. Każda z tych postaci była prawdziwa i wiarygodna aż do bólu. Zgodnie z dewizą granego przez siebie bohatera, Wrocławski "rozsiadł się wygodnie na podłodze naszego sumienia" i pokazywał jacy jesteśmy paskudni.
Obejrzeliśmy pełnokrwisty spektakl z gatunku tych, które trzeba zobaczyć, a nie opisywać. I pewnie byłby to spektakl wybitny, gdyby tekst Bogosiana był równie wspaniały jak praca tandemu Orłowski-Wrocławski. Tym razem jednak w spowiedzi Bogosiana za dużo było powtórzeń (np. opisy zażywania narkotyków), stawiania kropek nad "i" i moralizatorstwa. Być może jednak odniosłem takie wrażenie, bo trzy lata temu "Seks..." był czymś, czego wcześniej na polskich scenach raczej się nie spotykało, a "Czołem..." jest dzisiaj kontynuacją znanej już historii?
Bohater grany przez Wrocławskiego jest facetem, który bez pardonu wchodzi buciorami w nasze życie. Dla naszego własnego dobra przywitajmy go jednak z otwartymi ramionami. Póki jeszcze nie jest za późno.