Artykuły

Bodo Kox ucieka w sztukę filmową

- Chciałbym, żeby widzowie mieli półtorej godziny dobrej zabawy, bo śmiech jest bardzo ważny. Lubię sprawiać radość. A koledzy i koleżanki z branży, mam nadzieję, będą się śmiać przez łzy - reżyser opowiada Małgorzacie Piwowar o poniedziałkowej premierze "Amazonii" w Teatrze TV i polskim show-biznesie.

Śmieszy pana świat aktorów i reżyserów pokazany w "Amazonii"?

Bodo Kox: To historia może trochę uproszczona, ukazana przez zniekształcone szkła, ale kto funkcjonuje w świecie polskiego show-biznesu, musi przyznać, że i okrutnie prawdziwa. Tyle że podana przez autora i aktorów w sposób żartobliwy, w komediowej formie. Bardzo chciałem zrealizować tekst Michała Walczaka, bo jest mi bliski. Gdybym był mniej leniwy i miał lepsze pióro, mógłbym sam go napisać.

Do którego z bohaterów sztuki panu najbliżej?

- Wszystkie postaci lubię, ale najbliżej mi oczywiście do reżyserów, z których jeden jest obłąkanym wariatem odklejonym od rzeczywistości, drugi - męczy się w komercji. Mam też sentyment do Mundka, czyli młodego aktora, który tkwi w marazmie, degrengoladzie, siedzi w domu, gra na komputerze, zamiast iść i walczyć o swoje. Te stany nie są mi obce.

Na czym polega okrucieństwo prawdy o świecie show-biznesu?

- Że taki właśnie jest. Niewielu aktorów doświadcza smaku sukcesu, czyli utrzymuje się z wyuczonego zawodu. Podziwiam ich, bo mają odwagę brać na siebie pomyłki scenarzystów, reżyserów i autorów, jako pierwsi konfrontują się z widzami. No i często zbierają cięgi za udział w jakimś paskudnym projekcie. Ale i reżyserzy nie mają lekko. W Polsce czekają na debiut tak długo, że nieraz, zanim do niego dochodzi, zabija ich proza życia.

To po co się w ten zawód pakować?

- Nie mam planu B na życie. Późno odkryłem, że robienie filmów jest moją drogą i łatwo nie było. Dopiero przez ostatnie trzy lata płacę rachunki, wykonując zawód, który wybrałem, a mam lat 38. Ale też wiem, że kiedyś być może będę musiał robić coś innego, jeśli rynek mnie negatywnie zweryfikuje. Nic nie jest dane na zawsze. Nie zawsze robię, co chcę. Nieraz trzeba przyjąć komercyjne zlecenie, żeby zapłacić za gaz.

Są kompromisy, na które by pan się nie zgodził?

- Gdybym musiał kłamać i robić coś wbrew sobie. Gdybym czuł, że się gwałcę. Ale z drugiej strony dobre wynagrodzenie uśmierza ból. I można wtedy mieć czas i środki na robienie własnych rzeczy. Tak funkcjonuje większość ludzi w tym zawodzie. Naginają się do robienia różnych głupot tak jak ja.

Czyli do czego?

- Filmowania przez sześć godzin kartonów z proszkiem albo powtarzania w nieskończoność, że jakaś margaryna jest najlepsza.

Zgadza się pan na taki świat?

- Nie za bardzo, ale nie mam możliwości, by go zmienić. Czuję się wrzucony w rzeczywistość, na którą nie mam wpływu i po prostu staram się przeżyć. Dobrze przeżyć. Uciekam w sztukę filmową, bo jestem wrażliwym człowiekiem. I staram się zmieniać to, na co mam wpływ, czyli moje życie. Uciekam od brutalnej, ustawionej rzeczywistości, od systemu służącemu małej grupie ludzi wykorzystującej większość. Na żadne manifestacje i tak bym nie chodził, bo wiem, że ci, którzy wołają o sprawiedliwość, potem sami stają się oprawcami. Jesteśmy tak ogłupieni i przez reklamy, i wiadomości, że często gubimy świadomość, jak jest naprawdę.

To można się do tego jeszcze dokładać?

- Z czegoś trzeba żyć.

A to nie jest schizofreniczne?

- Jest. I dobrze o tym wiedzą przynajmniej wszyscy uprawiający artystyczne zawody. Kiedyś byłem idealistą, teraz jestem materialistą. To przychodzi z wiekiem, z narodzinami dzieci. Ale staram się tak żyć, żeby nie mieć do siebie pretensji, dobrze się czuć w swojej skórze i mieć pozytywny wpływ na swoje otoczenie. Chciałbym, żeby ludzie byli dla siebie mili, ale też pamiętali, że życie to nie koncert życzeń. I żeby nauczyli się liczyć tylko na siebie.

Ma pan artystyczne marzenia?

- Raczej plany. Przeważnie się sprawdzają, choć nieraz trzeba być cierpliwym, bo ja jestem opóźniony w rozwoju w stosunku do rówieśników o jakieś dziesięć lat. Nie byłem na przykład w szkole filmowej, kiedy oni studiowali - tylko później. Chciałbym robić swoje kino - film po filmie.

Kultura jest dziś potrzebna?

- Zawsze, a zwłaszcza dzisiaj, ponieważ społeczeństwo schamiało. I nie bardzo ma skąd brać przykład, bo przecież nie od polityków z Wiejskiej. A telewizja nie wychowuje, tylko serwuje papkę. PRL był czymś paskudnym, ale istniała telewizja edukacyjna i wiele wartościowych programów. A teraz pełna przypadkowość. I reklama, reklama, reklama - bo to kasa.

Przecież sam pan przykłada do tego rękę.

- Mam też nadzieję, że i do rozrywki.

Takiej jak reality-show "Bar", w którym był pan asystentem reżysera?

- To było ciekawe doświadczenie. Nie jestem sumieniem narodu, ani jego reprezentantem, bo wtedy ten naród musiałby kiepsko wyglądać.

I nie martwi się pan, że kiedyś to panu wypomną, jak już pan będzie - zgodnie z zamierzeniem "sławny i bogaty"?

- Jestem totalnym egoistą, więc własny interes jest ważniejszy. Ale staram się żyć tak, żeby nie mieć wrogów, unikam złej energii. Nie chcę mieć więcej zmartwień niż mam, i tak jestem już siwy.

Przylgnęło do pana określenie ikony kina offowego. To nobilitujące?

- Bardzo mi się podoba to określenie. Oznacza, że to, co robię, zapada w pamięć. Ale mam też dystans do nagród i do określeń - zarówno pozytywnych, jak i negatywnych. To przecież tylko rodzaj zabawy. Tak jak to, że sam sobie nadałem imię i nazwisko, które też jest oczywiście przekorne. Ma być łatwe do zapamiętania.

Zatem "Amazonia" w pańskiej interpretacji ma ludzi rozbawić?

- Chciałbym, żeby widzowie mieli półtorej godziny dobrej zabawy, bo śmiech jest bardzo ważny. Lubię sprawiać radość. A koledzy i koleżanki z branży, mam nadzieję, będą się śmiać przez łzy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji