Artykuły

W pół drogi

"Zemsta nietoperza" w reż. Janusza Józefowicza w Operze Krakowskiej. Pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Takiej operetki jeszcześmy w Krakowie nie widzieli. Takiego rozmachu, takiej scenografii, takiego bogactwa kostiumów. Próba tchnięcia nowego ducha w operetkę zatrzymała się jednak w pół drogi.

Na odnowiciela został wyznaczony Janusz Józefowicz, twórca sławnego "Metra", "Piotrusia Pana", "Romea i Julii" oraz niezliczonej liczby muzyczno-tanecznych składanek i choreografii. Wybudowano wielkie dekoracje, uszyto ponad dwieście kostiumów, a spektakl grany jest w Teatrze im. Słowackiego, gdzie operetki nie widziano od lat. Na kierownika muzycznego zaproszono dyrygenta z Wiednia, specjalistę od Straussa. Jak widać, "Zemstę nietoperza" dyrekcja opery potraktowała jako poważne wyzwanie, sprawę prestiżową.

Niewątpliwie "Zemsta nietoperza" różni się od operetek oglądanych na (nieistniejącej już) scenie w ujeżdżalni na Lubicz. Tam zawsze miało się wrażenie, że czas się cofnął i jesteśmy w prowincjonalnym teatrze sprzed stu lat, z przesadnie kolorowymi siermiężnymi dekoracjami, sztucznymi kwiatami, kiczowatymi kostiumami i koafiurami, aktorstwem nie z tej epoki. Ten naiwny teatr miał dużo staroświeckiego wdzięku, ale cóż, wydaje się, że czas takiej operetki minął.

Na scenie Słowackiego jest bogato, solidnie i realistycznie. W pierwszym akcie apartament państwa von Eisenstein z marmurowymi kolumnami, w drugim - prawdziwy pałac na horyzoncie i prowadzące doń schody ozdobione posągami, w trzecim zaś ponure biuro więzienia z ogromnymi stromymi schodami. Bogate, solidne i dopracowane są też kostiumy. Żadnych materiałów zastępczych - jedwabie, aksamity, brokaty, futra, strusie pióra, hafty, koronki. Jest na co popatrzeć, zwłaszcza że dziś w mało którym teatrze widzi się historyczne stroje.

Spektakl jednak jest niezborny. Józefowicz raz bawi się konwencją operetki, raz jej ulega i odpuszcza, niektóre sceny są zabawne, niektóre zwyczajnie nudne, a choć nieustająco usiłuje się wywołać nastrój szampańskiej zabawy, z szampana mamy tylko parę bąbelków. Pierwszy akt zapowiada się nieźle - śpiewacy, zwłaszcza Ewa Biegas (Rozalinda) i Adam Zdunikowski (Alfred), są zabawni i sami dobrze się bawią operetkową konwencją. Ewa Biegas nawet mówione dialogi ozdabia koloraturą, a Zdunikowski tworzy smakowitą karykaturę głupawego, niezdarnego, łakomego i zakochanego w sobie tenora. Nawet aktorskie manieryzmy Janusza Ratajczaka (Eisenstein) i Anity Maszczyk (Adela) dobrze wpisują się w klimat zabawy z operetką. W drugim akcie zabawy jest znacznie mniej, choć akcja przenosi się na bal u księcia Orlovsky'ego. To tutaj mamy ów rozświetlony pałac i tłumy dam, dżentelmenów, Cyganów, Cyganek, kurtyzan, baletnic i lokajów. Tłum ten wchodzi efektownie przez widownię na scenę, po czym gromadzi się malowniczo na proscenium. Cały bal jest dość statyczny, brakuje też dramaturgii, a w komedii omyłek jest ona niezbędna. Oczywiście słowne dowcipy (stare, ale jare tłumaczenie Tuwima) śmieszą, arie i walce czarują, Ewa Biegas z wdziękiem i autoironią prezentuje straszliwie węgierski temperament, Danuta Nowak-Połczyńska (Orlovsky) bawi jako XIX-wieczny Andy Warhol w białej peruczce, ale to wszystko za mało. Może dlatego, że wszystkiego jest tu za dużo? No dlatego, że w gry z konwencją wkrada się konwencja, czyli znany styl krakowskiego aktorzenia operetkowego, z podkreślaniem każdej frazy, rozkładaniem rąk i pauzą na śmiech po każdym dowcipie.

Odnowienie operetki zatrzymało się w pół drogi. Między próbą stworzenia szalonego szampańskiego widowiska a opartą na grepsach komedyjką, między wiarą w sprawdzone sposoby a ich podważaniem, między współczesną świadomością konwencji a naiwną wiarą w jej żywotność.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji