Artykuły

Mocny Epizod

"Paragraf 22. Epizod" w reż. Piotra Dąbrowskiego w Teatrze Dramatycznym w Białymstoku. Pisze Jerzy Szerszunowicz w Kurierze Porannym.

Teatr Dramatyczny w Białymstoku zafundował widowni nie lada gratkę - sztukę na motywach kultowej powieści Josepha Hellera "Paragraf 22".

Nie trzeba być prorokiem, żeby przewidzieć, że "Paragraf 22. Epizod" będzie przebojem frekwencyjnym. To rzecz zrobiona z nerwem, na przyzwoitym poziomie artystycznym i intelektualnym. Uznanie budzi przede wszystkim inscenizacja i reżyseria Piotra Dąbrowskiego. Z obszernej powieści Hellera wydobył to, co w niej istotne - absurd wojny i zabijania, absurd wojska, niezgodę na śmierć i wynikający z niej bunt jednostki wobec systemu.

Śmieszna tragedia

Dąbrowskiemu udało się zachować odpowiednie proporcje pomiędzy ogromnym ładunkiem humoru zawartym w powieści Hellera i jej - wcale nie wesołą - wymową. Znakomicie bawiąc, unikając patetycznego tonu, opisuje dramat człowieka, który nie chce umierać.

Znakomicie "zagrały" w przedstawieniu scenografia i ruch sceniczny. Marek Mikulski zbudował na. scenie Dramatycznego przestrzeń, która jest połączeniem szpitala wojskowego, placu apelowego i poligonu. Z kolei choreograf Filip Szatarski tak zaplanował ruch sceniczny, że aktorzy niemal nie przystają, a widz - chcąc nadążyć za gwałtownym rozwojem wypadków i zmianami miejsc akcji, nie może sobie pozwolić nawet na chwilę dekoncentracji. Przestrzeń sceny (na której zmieściła się też widownia) jest niewielka, akcja niezwykle dynamiczna, rozgrywająca się tuż obok, na wyciągnięcie ręki. Wszystko to sprawia, że publiczność łatwo wchodzi w klimat przedstawienia, szybko zaczyna żyć emocjami bohaterów. W momentach wyciszenia, refleksji naszych uszu dosięga świetnie dopasowana do charakteru widowiska muzyka Marka Bychawskiego.

Jakby atrakcji było jeszcze za mało, do przedstawienia wprowadzono sekwencje filmowe. Zaczyna się od krótkiej rozmowy małych chłopców, którzy zastanawiają się, kim chcieliby być, gdy dorosną. Potem archiwalne filmy budują umiejętnie atmosferę wojennej paniki, bombardowania - przypominają o koszmarze rozgrywającym się poza murami szpitala. Są efektowne, ale przede wszystkim potrzebne, harmonijnie wbudowane w przedstawienie. Całość przemyślana, logiczna, zwięzła. Po prostu dobra robota.

Aktorstwo z poświęceniem

A jak pracowali aktorzy? Jak strażacy u Tuwima - "ot, zalewał ich podczas pracy". Biegi, marsze, upadki, bójki -takiej ilości "fizycznych ćwiczeń scenicznych" w jednym widowisku nie widzieliśmy w Dramatycznym od lat, a może i nigdy wcześniej. Granie ciałem, wykorzystywanym nie tylko jako narzędzie, ale po prostu "mięso"; które można poniewierać, porzucić - do którego można sprowadzić jednostkę ludzką. Ten typ gry, wymuszony po części niezwykle dynamiczną, chwilami wręcz akrobatyczną choreografią, doskonale wpasował klimat widowiska. Opowiada ono przecież i o tym, jak jeden człowiek, niejaki Yossarian (Bernard Maciej Bania) zaprotestował przeciwko systemowi, który widzi w nim tylko kolejną porcję armatniego mięsa. "Chcę żyć!" - oto credo buntownika.

W interpretacji Bani Yossarian nie jest intelektualistą, strażnikiem ponadczasowych wartości, nie jest bohaterem - nie jest nikim szczególnym, a przez to staje się nam bardzo bliski. To przeciętny facet, który po prostu boi się śmierci i ma odwagę, by walczyć o zachowanie życia. Chroni się w szpitalu, by przetrwać do końca wojny -odmawia udziału w bezsensownej rzezi, którą jest każda wojna.

Tego jeszcze nie było

Zwyczajność postaci Yossariana jest ładnym kontrapunktem dla pozostałych postaci - person groteskowych, wynaturzonych, pełnych nienawiści manipulatorów, tchórzy i miernot niezdolnych do buntu. Ostatecznym starciem tych dwóch światów, kulminacyjnym momentem widowiska i jednocześnie najlepszą jego częścią jest sąd. Oglądając ją w sobotę, musiałem się uszczypnąć, bo miałem wrażenie, że to sen. Czegoś takiego jeszcze chyba w tym teatrze nie widziałem, a od dziesięciu lat z okładem oglądam wszystkie premiery. Z ust Tadeusza Sokołowskiego (Pułkownik Cathcart) wypłynęła fontanna wspaniałych, soczystych bluzgów, jakie mógł z siebie wydać tylko prawdziwy, zawodowy trep. Piękne.

I zaskakujące - szczególnie u Dąbrowskiego, który nie zawahał się wykastrować nawet samego Bułhakowa, byle tylko "Mistrz i Małgorzata" była grzeczna i bezpieczna. Piotr Półtorak zanikł, a na scenie pozostał Major Major - mieszanka paniki, oportunizmu i głupoty. Franciszek Utko ze spokojem zawodowego kabareciarza wcielił się w głupka-protokolanta Popinjaya. Zagrali tak, że chciałoby się zawołać "chwilo trwaj!". A potem na scenę wturlał się na swoim wózku Jerzy Łuszcz (Narrator) i... wszystko wróciło do normy. Aktorstwo nie jest może najsłabszą (jedyną słabą?), ale bez wątpienia najbardziej niepewną stroną "Epizodu".

Nie zmienia to faktu, że to najlepsza reżyseria Piotra Dąbrowskiego od czasu, gdy ponad trzy lata temu objął stanowisko dyrektora. Można sobie życzyć, by nie był to w jego białostockiej karierze przypadkowy epizod...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji