Puccini po amerykańsku
"CYGANERIA", "TOSCA", "MADAME BUTTERFLY" - TO POZYCJE, NAJBARDZIEJ REPREZENTATYWNE DLA TWÓRCZOŚCI KOMPOZYTORSKIEJ GIACOMO PUCCINIEGO, POZYCJE KTÓRE UTRWALIŁY SIĘ W ŚWIATOWYM REPERTUARZE OPEROWYM. WŚRÓD BOGATEJ I CIĄGLE JEDNAKOWO POPULARNEJ TWÓRCZOŚCI PUCCINIEGO "DZIEWCZYNA Z ZACHODU" JEST POZYCJĄ PRAWIE WCALE NIE ZNANĄ. W POLSCE WYSTAWIANA BYŁA RAZ JEDEN W WARSZAWIE, W 1911 ROKU, W ROK PO PREMIERZE NOWOJORSKIEJ.
Przebywając w 1906 r. W Nowym Jorku z okazji przygowywania "Manon Lescaut" przez Metropolitan Opera House, Puccini zapragnął napisać operę specjalnie dla tej sceny. Zafrapowany odmiennością kultury, egzotyką pieśni indiańskich, sięgnął po temat do sztuki Dawida Balasco "Dziewczyna ze Złotego Zachodu", granej wówczas, na scenie nowojorskiej. I w ten sposób powstał operowy western, opowiadający o losach grupy poszukiwaczy złota w kalifornijskiej osadzie. Swój wolny czas spędzają w barze, którego właścicielką jest piękna Minnie. Kochają się w niej wszyscy z miejscowym szeryfem na czele, ona jednak oddaje serce poszukiwanemu przez policję bandycie, a jej miłość ratuje życie (nawróconemu oczywiście), przestępcy.
Dzieło to odbiega więc istotnie od poprzednich dzieł kompozytora i pod względem treści i muzyki. Muzyka "Dziewczyny z Zachodu" sięga z jednej strony do motywów melodyki amerykańskiej, do rytmiki jazzowej, z drugiej do współczesnych Pucciniemu zdobyczy impresjonizmu francuskiego. Formalnie opera zbliża się ku dramatowi muzycznemu, brak w niej sensu stricto arii, na plan pierwszy wysuwają się sceny ensamblowe, chóralne, recitatiwowe dialogi. Rośnie rola orkiestry, bogato instrumentowana symfonika jest podporządkowana akcji, uczestniczy w niej, komentuje.
Mimo kobiecego tytułu, "Dziewczyna z Zachodu" jest operą typowo męską - w sensie dosłownym i przenośnym. Ma jedyną kobiecą rolę, nie licząc epizodycznego występu Indianki - Wowkle. A więc wszystko jest inaczej niż w poprzednich operach Pucciniego, gdzie skrzywdzone i cierpiące bohaterki umierają z miłości albo na gruźlicę. A jednak... Energiczna właścicielka przedsiębiorstwa sprzedającego alkohol, nosząca pistolet u boku, Minnie, jest przecież niewinna i szlachetna jak anioł. To w gruncie rzeczy bardzo bliska krewna Toski, Mimi czy Butterfly. Tak samo jak szeryf Rance jest bliskim krewnym Scarpii. Mimo wszystko Puccini nie umiał się wyzwolić z obsesji szlachetnej nieszczęśliwej dziewczyny i okrutnego przedstawiciela władzy.
Prapremiera "Dziewczyny z Zachodu" spotkała się w 1910 roku z entuzjastycznym przyjęciem. Po premierze nowojorskiej przyszły natychmiast premiery w innych miastach Ameryki i Europy (także w Warszawie). Sukces był ogromny i... nietrwały. "Dziewczyna" zniknęła ze scen operowych na kilka dziesiątków lat, by ostatnio wrócić na nie znowu. Czy będzie to renesans?
Nie chcę być złym prorokiem. Ale nie da się zmienić fakta; że przez te lata obejrzeliśmy dziesiątki filmów westernowych, w tym również muzycznych, których bohaterkami są także dziewczyny nadzwyczaj dzielne, wokół palca owijające sobie przeróżnych zbirów i rozbudzające w nich szlachetne uczucia ukryte pod skorupą okrucieństwa - w wyniku trudnego dzieciństwa. Pomijając oczywiście wartości muzyczne tych filmów, nie stojące w żadnym stosunku do muzyki Pucciniego, jest wobec nich "Dziewczyna z Zachodu" westernem w cudzysłowie i tak ją zapewne realizatorzy traktują. Ale widz, patrząc na wnętrze "saloonu", słuchając strzelaniny w wykonaniu opiewających poszukiwaczy złota, mimowolnie chciałby przyspieszyć tempo akcji. A tempa przyspieszyć się nie da, bo jest podporządkowane muzyce. Tak samo jak dialog, jak wszystko co się dzieje na scenie.
Nasz Teatr Wielki, ustawiając swój repertuar nie idzie po linii najmniejszego oporu. Nie obawia się wystawiania prapremier polskich, nie obawia się sięgania po pozycje zapomniane. Czasem przynosi to efekty znakomite, jak np. w przypadku ,,Cosi fan tutte" Mozarta. Sięgnięcie po "Dziewczynę z Zachodu" jest zamierzeniem na pewno ambitnym i interesującym. Mamy okazję oglądać i słuchać Pucciniego, jakiego nie znamy. Objęcie kierownictwa muzycznego przez dr Zygmunta Latoszewskiego zapewniło staranne przygotowanie dzieła, dobre, czyste brzmienie orkiestry. Ogromna liczebnie orkiestra, silnie brzmiący męski chór sprawiają, że soliści muszą tu dysponować dużymi, nośnymi glosami. Inaczej partie solowe giną w masie dźwiękowej orkiestry i chóru. Szczególnie trudna jest w tym układzie rola Minnie. Trudna zresztą nie tylko głosowo, ale i aktorsko. Podobno sam Puccini, jako rasowy człowiek teatru, żywo uczestniczący w tworzeniu libretta, miał z ustawieniem tej postaci kłopoty. Nie mniejsze mają wykonawczynie. Grać anioła z pistoletem w ręku, nauczać Biblii sprzedając whisky i do tego śpiewać trudną muzycznie partię, to zadanie nie lada. Obydwie wykonawczynie wybrały odmienne koncepcje aktorskie. Halina Romanowska stworzyła sylwetkę bardziej wyciszoną, raczej - mimo wszystko - liryczną. Alicja Dankowska usiłowała pogodzić anioła z rewolwerowcem o temperamencie nieco rubasznym. Rezultaty nie były przekonywające. Halina Romanowska zaśpiewała swą partię bardzo ładnie. Alicja Dankowska, dysponująca słabą średnicą, w niektórych fragmentach była słabo słyszalna. Wydaje się, że i Jerzy Orłowski (Ramerrez) nie dysponuje dostatecznie do tej partii - wymagającej raczej tenora bohaterskiego - silnym głosem. Z dwóch wykonawców partii szeryfa lepiej zabrzmiał Jerzy Jadczak, nie zawiódł i Eugeniusz Nizioł, odznaczający się kulturą wokalną i dobrą dykcją. A z dykcją w ogóle było nie najlepiej. Tekst, niestety, bardzo rzadko dochodził do widowni i to zarówno w partiach solowych jak i chóralnych. Naprawdę dobrze zrozumieć można było tylko tekst podawany przez Stanisława Michońskiego (Ashby) i Zdzisława Krzywickiego. Ładnie zaśpiewał swą balladę Zdzisław Jankowski (Jake Wallace). Trudno wymienić tu wszystkich wykonawców, występujących w obu przedstawieniach, opera jest wieloobsadowa, z kurtuazji wymienię więc jeszcze tylko Izabelę Kobus, która śpiewała mało, ale ładnie.
Reżyser Marek Okopiński wyznał, że pracę swą potraktował jako funkcję służebną, podporządkowaną wymaganiom kierownictwa muzycznego i tak zapewne było. Osobiście mam tylko jedną pretensję. Scena, w której Minnie czyta Biblię bardzo mi jakoś przypominała królewnę Śnieżkę wśród krasnoludków. To można chyba było zainscenizować jakoś mniej śmiesznie.
Całość zainscenizowana została na obrotówce, co zapewne służyło dwóm funkcjom. Urozmaiciło akcję, a jednocześnie, skupiając wykonawców na określonej przestrzeni, wzmocniło brzmienie głosów. Scenografia Mariana Kołodzieja stylizowanie westernowa może być uznana za udaną.