Artykuły

Molierówna w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym

Akcja zaczyna się od sprowadzenia do trupy Armandy Bejart, spędzającej młodość w klasztorze. Jesteśmy świadkami stopniowej przemiany młodej dziewczyny z pobożnej "liszki" w świadomą swych wdzięków, bezwzględną i okrutną kobietę, wreszcie aktorkę, a z drugiej strony wzrastającej miłości do niej Moliera. Obok rozgrywa się tragedia odtrąconej Magdaleny Bejart, długoletniej przyjaciółki pisarza, zaś w tle - perypetie zespołu, najpierw wędrującego po Francji, a później osiadłego w Paryżu, cieszącego się specjalnymi względami Ludwika XIV. Sztuka kończy się śmiercią Moliera i przejęciem teatru przez Armandę i jej nowego kochanka.

Przystępując do prób Ry­szard Major zapowiadał, że w "Molierównie" zespół BTD będzie mógł się przej­rzeć jak w lustrze; grając aktorów trupy Moliera po­wiedzą wiele na temat włas­nej kondycji zawodowej. I właściwie to, co się stało w niedzielę na koszalińskiej scenie zakrawa na cud. Ze­spół, który dość nieudolnie prezentował się w minionym sezonie, nieoczekiwanie za­jaśniał nie znanymi dotąd barwami. Faktem jest, że sztuka aktorsko atrakcyjna i dająca liczne możliwości popisu, sukcesu jednak nie byłoby bez Majora, który - jak podejrzewam - nawet z kawałka drewna potrafiłby uczynić wcale sprawną baletnicę. Jest mistrzem kompo­zycji przestrzeni, budowania spektaklu z tak posegmentowanej materii, jak dramat Anouilha. W tym przedsta­wieniu zaskakuje płynność zmian planów, logiką ich łą­czeń, nade wszystko zaś - nastrojem - pełnym poezji i ciepła, rodem z malarstwa holenderskiego, podkreśla­nym wspaniałą muzyką. Ry­szard Major okazał się także mistrzem w prowadzeniu aktorów, czego dowodem uczynienie atutu z niedosko­nałości warsztatowych wielu spośród nich. Dzięki temu epizody skrzą się dowcipem, zaś postaci pierwszego planu zyskują kontrapunktowe dla siebie tło.

Kazimierz Tałaj swoją ro­lę prowadzi konsekwentnie ku uszczegółowieniu, ku nadaniu wielowymiarowoś­ci postaci. O Molierze wraz z rozwojem akcji dowiaduje­my się coraz więcej, jego kabotynizm okazuje się po­zorem, maską, pod którą kołacze się dusza bardziej tragika niż komika, nazna­czona piętnem marzenia o prawdziwej miłości. Odwrotnie Ewa Nawrocka: niczego nie odsłania stopniowo, choć obraz Magdaleny po­głębia, ukazując całą pełnię tragedii (piękna scena spot­kania po ślubie Moliera z Armandą i jeszcze wspanial­sza scena śmierci). To od dawna najlepsze kreacje tej pary aktorów.

Mistrzostwo Majora w prowadzeniu aktorów najle­piej jednak objawiło się w przypadku debiutującej na scenie Marzeny Wieczorek - adeptki, odtwarzającej rolę Armandy. Bardzo pre­cyzyjnie został określony jej ruch, sposób istnienia w przestrzeni jej pojawianie się i znikanie. Jest świadomie przerysowana, gest swój wy­wodząc ze sztuki mimu - tym łatwiej jednak podkreś­la swoją inność, owo "nie mieszczenie się w obowiązu­jącej konwencji", tym łat­wiej ukazuje późniejsze prze­miany zachodzące w psychi­ce. To bardzo dobry pomysł. Zwłaszcza, że Marzena Wie­czorek ma dzięki niemu mo­żliwość wygrania swego wrodzonego wdzięku, gracji i daje się poznać jako osoba o dużej sile przyciągania wzroku, co w przypadku wy­branego przez siebie zawodu nie jest bez znaczenia. Ar­manda z części I jest zjawis­kowa. Nieco "nieziemskie­go" wymiaru dodaje prze­piękna muzyka - motyw towarzyszący każdemu jej pojawieniu. Gorzej sprawa wygląda w części II, gdzie milcząca dotąd dziewczyna wyrzuca z siebie coraz więcej słów. Jedynie w scenie śmierci dziecka udało się jej trafić na właściwy ton, wypowiedzieć swą kwestię w sposób intere­sujący. Ale z tego "grzechu" łatwo adeptkę rozgrzeszyć - wszak to jej pierwsze kro­ki na scenie.

Z postaci drugiego planu zwraca uwagę Zdzisław Derbecki w roli Duparca, "roga­cza" pogodzonego z włas­nym losem. Nieodparcie śmieszny, ale nie szarżujący, jak to często mu się zdarzało przy tego typu rolach, umie­jętnie mieszający tragizm i komizm postaci.

A jednak nie wszystko się udało: przedstawieniu za­brakło konsekwencji. Po części I, szalenie dopracowa­nej, wysmakowanej, zabaw­nej poprzez umiejętne cyto­wanie niektórych realizacji molierowskich, część II jawi się jako poszarpany obraz, pozbawiony owej zachwyca­jącej płynności. Nużą dłużyzny, pojawia się parę banalnych rozwiązań formalnych mniej tu poezji, a i z tempa, jakie urzekało na początku przedstawienia niewiele po­zostało. Wprowadzenie ko­lorowych filtrów zachwiało nastrój, muzyka oderwała się od postaci, którym dotąd towarzyszyła. Jeśli był to za­bieg celowy, to za mało czy­telny: pozostawił wrażenie wkradającego się bałaganu. Jakby zabrakło czasu na ostatni szlif...

Niemniej - ze względu na atrakcyjność tematu i daw­no w Koszalinie nie ogląda­ny, zaskakująco jednak dob­ry poziom realizatorski - przestawieniu wróżę spore powodzenie. Wreszcie, sie­dząc na widowni, nie ma się poczucia marnowanego czasu.

W lipcu, recenzując ostat­nią premierę minionego se­zonu, zastanawiałam się, czy BTD popadł w "zimowy sen". Teraz wypada zadać pytanie pełne nadziei: czy najnowszy spektakl dowo­dzi, że scena ta odradza się jak Feniks z popiołów? Oby.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji