Artykuły

Nieprawda, że Witkacy był hulaką i erotomanem! Prawda, że kpił z Polaków

Co Witkacy robił z pieniędzmi? Oszczędzał, nie trwonił. Narkotyki? Tylko pod kontrolą lekarza. Kobiety? Same pchały mu się w ramiona - prof. Janusz Degler w Tygodniku Wrocław obala mity dotyczące awanturniczej legendy Witkacego i podkreśla, że dużo ważniejsze jest to, co ten artysta mówi o Polakach - ich kołpakach napuszenia, uśmiechach kretyna i powszechnym "jakoś to będzizmie"

Prof. Janusz Degler*: Jako obrońca dobrego imienia Witkacego muszę stanowczo zaprotestować!

Magda Piekarska: W sprawie?

- Jego rzekomo wysokich zarobków. Dwa tygodnie temu, na łamach "Tygodnika", Jadwiga Jasińska-Sadura stwierdziła, że na portretach zarabiał krocie i że lekkomyślnie te pieniądze trwonił.

A nie było tak? Dostał przecież za jeden z nich 500 zł.

- To było wyjątkowe zamówienie - duży portret Maryli Grossmanowej, żony warszawskiego biznesmena, właściciela fabryki guzików. Obraz pt. "Fałsz kobiety" przedstawia całą postać ("z gołymi łapy" - informował Witkacy żonę) siedzącą na barwnym posłaniu oraz kota i artystę malującego jej drugi portret, tłem jest egzotyczny pejzaż. Cena była zgodna z Regulaminem Firmy Portretowej "S.I.Witkiewicz", który przewidywał, że "portrety kobiece z obnażonymi szyjami i ramionami są o jedną trzecią droższe" i że "każda ręka kosztuje jedną trzecią ceny". Witkacy męczył się nad tym portretem kilka dni w styczniu 1927 r.

W cenniku Firmy najdroższy był portret w Typie A ("wylizany") w cenie 350 zł. Ale takie zdarzały się rzadko. Przeważnie były to kwoty od 20 do 50 zł, czyli średnio dziesięć razy mniej od tej ceny, którą pani Sadura wymienia. W jednym z listów do żony Witkacy skarży się, że niejaki Bolesław Barbacki inkasuje za portret 3-5 tysięcy, a jemu nie wypada brać ponad 50 zł. Jego klientami byli w większości przedstawiciele inteligencji, ich pensje nie przekraczały 300 zł. Nieraz nie mogli od razu zapłacić całej sumy. Ponadto Witkacy wykonywał wiele portretów grzecznościowych, regulował nimi rachunki za różne usługi i porady lekarskie. Dzięki temu np. zakopiański dentysta Włodzimierz Nawrocki stał się właścicielem dużej kolekcji. Żonie wysyłał co miesiąc 200 zł. Musiał jeszcze płacić ciotce i kuzynce za posiłki i mieszkanie w Witkiewiczówce - one płócien nie przyjmowały, nie ceniły go jako artysty. Uskarżał się, że płaci więcej niż goście w okolicznych pensjonatach, a jedzenie jest podłe. Proszę zatem się nie dziwić mojemu oburzeniu.

On nie był hulaką! To jego czarna legenda - narkomana, alkoholika, ekscentryka i erotomana, który trwonił siły i marnował talent. Całe życie walczyła z nią Anna Micińska. Walczę i ja prawie od pół wieku, bo pierwszy tekst o Witkacym opublikowałem w 1966 roku.

Sam Witkacy na tę legendę mocno zapracował.

- Miał poczucie humoru, ironii i autoironii. Lubił zaskakiwać, wręcz szokować otoczenie niekonwencjonalnym zachowaniem, często ekstrawaganckim lub obliczonym na prowokację. Był - jak byśmy dzisiaj powiedzieli - tricksterem. Tym, który narusza tabu i konwencje, przeciwstawia się normom społecznym, obyczajowym, łamie zasady poprawnego zachowania. Np. szacowne grono profesorskie na Zjeździe Filozoficznym w 1936 roku zaskoczył, pojawiając się na sali obrad "w jasnopiaskowym garniturze, żółtozielonej koszuli i czerwonym krawacie, z ogromnymi czarnymi okularami w rogowej oprawie", i wygłosił referat o bardzo zawiłym tytule (opisał to sprawozdawca "Głosu Porannego"). Nawet towarzystwo w Ziemiańskiej, które niejedno widziało, potrafił zadziwić, pojawiając się w butach narciarskich, pumpach, żółtych skarpetach do kolan i grubym kaftanie w łowickie pasy.

Nie za bardzo go pan wybiela? Przecież narkotyki zażywał.

- O tym, że był narkomanem, mają świadczyć sygnatury na portretach, za pomocą których notował, co zażył lub wypił, przystępując do malowania: kawę, herbatę, pyffko, nieraz alkohol, jakiś narkotyk lub krople do nosa. Uważał, że ma to wpływ na stan psychiczny artysty, a więc i na wykonywany portret.

Patrzymy na tę sprawę z dzisiejszej perspektywy, z wiedzą o szkodliwości narkotyków i świadomością, że są zakazane. Tymczasem w czasach Witkacego te zakazy nie obowiązywały. Używany przez niego peyotl, wyciąg z kaktusa meksykańskiego, produkował w Paryżu dr Alexandre Rouhier w postaci pigułek. Witkacy nawiązał z nim kontakt i zamawiał kolejne porcje. Poczta doskonale funkcjonowała i po trzech-czterech dniach przesyłka była w Zakopanem. Kosztowało to sto franków za 10 gramów.

Więc nie były to dopalacze sprzedawane gdzieś pokątnie?

- Ależ skąd! Handel odbywał się oficjalnie. Dr Rouhier produkował pigułki w laboratorium farmakologicznym na Sorbonie i swobodnie realizował liczne zamówienia, bo w Europie zapanowała moda na peyotl. Wywoływał on kolorystyczne wizje, co dla malarza było niezwykłym przeżyciem. Seanse peyotlowe odbywały się pod kuratelą doktora Teodora Biruli-Białynickiego w jego mieszkaniu i miały charakter eksperymentów psychologicznych. Witkacy notował lub dyktował żonie, co przeżywa, co widzi, jakie ma myśli i skojarzenia. Zachowało się kilka takich sprawozdań. Jedno z nich Witkacy wysłał doktorowi Rouhier, a Stefan Szuman z Uniwersytetu Jagiellońskiego opublikował o nich naukową rozprawę. W owym czasie morfinę można było kupić bez problemu w aptece, a kokainę na receptę, ale Witkacy uważał ją za jedno "z najgorszych świństw" i sugestywnie opisał, jakie spustoszenia czyni w psychice.

Nie był nałogowcem?

- Nie musiał stale zażywać jakiegoś narkotyku, a tylko wtedy można kogoś uznać za narkomana. Odstawił zresztą peyotl, kiedy dr Rouhier postanowił oszczędzić na produkcji pigułek. Na południu Francji założył plantację kaktusów, aby nie sprowadzać ich z Meksyku. Kiedy Witkacy dostał pierwszą partię pigułek z tego źródła, od razu rozpoznał, że ich działanie jest słabsze. Przekazał je Biruli-Białynickiemu z poleceniem, aby dał Michałowi Choromańskiemu, który dzięki nim oduczy się od pijaństwa. Peyotl wywoływał wstręt do alkoholu.

A alkohol?

- Na pewno nie był alkoholikiem. Owszem, zdarzały się tzw. papojki w gronie przyjaciół, ale najczęściej sięgał po alkohol w trudnych sytuacjach życiowych lub w momentach niemocy twórczej, jak choćby podczas pisania powieści "Nienasycenie", gdy potrzebował bodźca do pracy.

Jest jeszcze legenda erotomana. Ją najtrudniej obalić.

- Rzeczywiście, zawsze otaczał go rój kobiet. Nie musiał ich zdobywać. Przeciwnie. Trudno zatem nazwać go donżuanem. Był niezwykle przystojny, nawet piękny, jeśli można tego określenia użyć w stosunku do mężczyzny. Podobno spojrzenie jego stalowych oczu zniewalało kobiety. Było ich wiele, wśród nich znane nazwiska. Poczynając od Ireny Solskiej, wybitnej aktorki, z którą łączył go burzliwy romans w latach 1909-1911, który stał się kanwą pierwszej powieści "622 upadki Bunga, czyli Demoniczna kobieta". Kochała go Zofia Żeleńska, której małżeństwo z Boyem miało charakter koleżeński. Witkacy dedykował jej najważniejszą rozprawę filozoficzną, tzw. główniaka. Związek z Marią Kossak-Pawlikowską (kuzynką żony) trwał niespełna dwa lata, a jego rezultatem była wspólnie napisana sztuka pt. "Ostatnia godzina Heleny Pfeiffer", która niestety zaginęła. Długotrwały okazał się związek z Czesławą Oknińską-Korzeniowską, urzędniczką w PKO, którą pokochał miłością szczególną, ponieważ różnica 17 lat zabarwiała tę miłość uczuciem ojcowskim. To był trochę kompleks Pigmaliona. Łącząc się z młodszymi kobietami, starał się je ukształtować wedle swoich wymagań i wyobrażeń. Po trzynastu latach małżeństwa z Jadwigą mógł jej z satysfakcją oświadczyć: "Jesteś moim t w o r e m - nie istniałaś w ogóle (in allgemeinen), Koteczko, dopóki nie spotkałaś mnie, mnie, mnie. Hura!".

Jeśli nie erotoman, to mężczyzna fatalny, ciągnący swoje ofiary ku zgubie: samobójstwo narzeczonej Jadwigi Janczewskiej, narażanie żony na ciągłe zdrady, wreszcie próba podwójnego samobójstwa z Czesławą Oknińską, z której jednak ona wyszła cało.

- Było kilka kobiet, które unieszczęśliwiła miłość Witkiewicza. Pierwszą była Ewa Tyszkiewiczówna. Młodzi zakochali się w sobie i potajemnie zaręczyli. Ona - córka arystokraty, on - syn zubożałego szlachetki, na dodatek artysta. Jej ojciec nie zamierzał dopuścić do mezaliansu i kategorycznie zabronił kontaktów z Witkacym. Ona nigdy nie wyszła za mąż. Podobnie jak Anka Oderfeldówna, córka warszawskiego adwokata, z którą zmierzał się ożenić po rozstaniu z Solską. Tym razem to jego ojciec stanowczo się sprzeciwił, a przedstawiona przez niego wizja małżeństwa z pół tuzinem dzieci okazała się dostatecznym argumentem. Nigdy się nie dowiemy, co było powodem samobójstwa Janczewskiej, która 21 lutego 1914 pojechała z naręczem kwiatów do Doliny Kościeliskiej i tam pod Skałą Pisaną strzeliła sobie w serce. Jakąś rolę odegrał w tym Karol Szymanowski, bo Jadwiga się w nim zakochała i być może nie chcąc dzielić przyjaciół, wolała się usunąć z ich życia. Wiadomo, że była w ciąży. Z kim? Tego nie wiemy.

Na usprawiedliwienie powinniśmy dodać, że nie był z niego wcale zimny drań - mocno tę tragedię odchorował.

- Ta śmierć głęboko nim wstrząsnęła. Przed samobójstwem powstrzymała go myśl o matce, dla której był podporą. Przyjął od Bronisława Malinowskiego propozycję udziału w wyprawie naukowej, z nadzieją że podróż w tropiki przywróci mu równowagę. Podczas pobytu na Cejlonie sporządził testament i całą noc przesiedział z browningiem przy skroni. Potem szukał śmierci na froncie, jako oficer armii carskiej. I o mało jej nie znalazł. W bitwie nad Stochodem w lipcu 1916 roku został poważnie ranny. Poczucie winy nigdy go nie opuszczało: w październiku 1933 pisał do żony: "Szerszeń ogromny lata koło lampy. To duch Jadwigi Janczewskiej".

A może on był uzależniony od silnych emocjonalnych doznań? Może to było jego nałogiem?

- Prowadził intensywne, ale uporządkowane życie. Każdy dzień miał zaplanowany, zaczynając od porannej gimnastyki i lektur filozoficznych, w godzinach południowych wykonywał dwa-trzy portrety, po czym zabierał się do pracy nad tekstami, która przeważnie przeciągała się do późnej nocy. Do tego obfita korespondencja z wieloma osobami. Wytchnieniem była łaźnia parowa i wycieczka w Tatry. Oczywiście nieraz poszukiwał silnych przeżyć, jak bohaterowie jego utworów. W 1936 roku uwiódł 17-letnią manicurzystkę, przyjaciółkę zakopiańskiego fryzjera, którą wywiózł do Warszawy, zapisał na kurs stenografii i wprowadził w krąg swoich przyjaciół. Po powrocie przychodził do zakładu zdradzonego kochanka i kazał mu się golić. A kiedy ten z żądzą zemsty przykładał mu brzytwę do szyi, doznawał - jak zwierzał się jednemu z przyjaciół - "satysfakcji w swoim rodzaju, najwyższych i niedających się niczym zastąpić".

Można go z kimś porównać?

- Z nikim! Skalą talentów przewyższa wszystkich. Jest najwszechstronniejszym twórcą w polskiej kulturze - malarzem, portrecistą, rysownikiem, fotografem, teoretykiem sztuki i kultury, dramaturgiem, powieściopisarzem, filozofem, a nawet poetą, chociaż za takiego się nie uważał. W każdej z tych dziedzin dokonał czegoś ważnego, odkrywczego, nowatorskiego, zaczynając od oryginalnej teorii Czystej Formy, a kończąc na opracowaniu własnego systemu filozoficznego, co w owych czasach nie udało się u nas nikomu.

Przy tym był artystą życia. Lubił je reżyserować i grać główną rolę. Dziesiątki fotografii ukazują go jako kowboja, sędziego, "wujcia z Kalifornii", potwora z Düsseldorfu, Lorda Fitzpura, "Towariszcza Pieriesmierdłowa patrzącego na egzekucję mienszewików", Profesora Pulverstona, przerażonego wariata, Napoleona itp. Łatwo wyobrazić sobie zaskoczenie przechodniów na Krupówkach, gdy zobaczyli go w papierowej piżamie.

Dzisiaj bardziej musiałby się postarać, żeby taki efekt wywołać. Jak choćby Michał Witkowski, który jako Miss Gizzi wchodził na warszawskie salony i którą właśnie widowiskowo uśmiercił.

- Specjalnością Witkacego był nie tyle kostium, co umiejętność tworzenia lub improwizowania sytuacji teatralnych. Tym zaskakiwał otoczenie. Dzwonił do drzwi, otwiera służąca - nikogo nie ma. A on siedział w kucki i zaczynał się powoli podnosić, a że miał ponad 1,80 m wzrostu, robiło to niesamowite wrażenie. Albo naraz, w środku spotkania, rzucał się do drzwi, udając, że odpiera atak kogoś, kto próbuje się wedrzeć do środka. I robił to tak przekonująco, że świadkowie, przynajmniej na początku, byli pewni, że walczy z realnym zagrożeniem.

On to robił dla zgrywy czy żeby podtrzymać wizerunek dziwaka, skandalisty, wariata z Krupówek?

- Bawił się tworzeniem teatru wokół siebie, rozdawaniem ról przyjaciołom i znajomym, czym nieraz wprawiał ich w zakłopotanie. Księżnę Drucką zaprosił na spotkanie do kawiarni, gdzie czekały wcześniej zaproszone dwie kobiety. Jedna była doktorem filozofii, a druga prostytutką. Witkacy milczał, ale na pewno świetnie się bawił, obserwując ich rozmowę. Opowieści i plotki o jego ekstrawaganckich zachowaniach rozchodziły się po Polsce, utrwalając opinię o dziwaku i "wariacie z Krupówek", jak zresztą sam się określał. Ktoś pięknie powiedział, że przypomina wielki egzotyczny kwiat wyrosły na polskiej szarej ziemi.

Jeszcze bardziej egzotyczny musiał się wydawać, kiedy pan odkrywał jego twórczość.

- Niekoniecznie, bo we Wrocławiu tętniło wtedy bogate życie artystyczne i kontaktów z awangardą było mnóstwo. Mieszkam tu od 1947 roku. I choć przez wiele lat miasto było wielkim gruzowiskiem, to dla mnie stało się miastem rodzinnym. Marzeniem mojej mamy był jednak powrót do Warszawy. Przypominało to trochę sytuację jak u Czechowa, bo stale powtarzała, że niebawem przeprowadzimy się do stolicy. Dlatego nie pozwalała rozpakować pięknego serwisu znajdującego się na strychu. Jedliśmy zatem na ohydnych talerzach z niemieckim napisami. Trwało to do Wigilii 1955 roku. Szykowaliśmy właśnie stół i mama powiedziała: "Chłopcy, przynieście te talerze ze strychu". Zmieniła się wtedy sytuacja międzynarodowa, Chruszczow podpisał porozumienie z Adenaurem, które oddalało groźbę nowej wojny i zmiany granic. Z radością pobiegliśmy z ojcem na strych i nakryliśmy stół na nowo - nie chcieliśmy opuszczać Wrocławia. Miałem tu swoje grono przyjaciół, ojciec pracował w Polskim Radiu. Naprzeciwko mieszkał Artur Młodnicki, obok redaktorzy Tadeusz Lutogniewski i Tadeusz Banaś, z którego synem Pawłem łączy mnie najserdeczniejsza przyjaźń. Śpiewu uczył mnie Edmund Kajdasz, a łaciny Romuald Cabaj. Ponadto tyle się tu działo! Koncerty w Polskim Radiu, znakomite przedstawienia w operze. Widziałem je prawie wszystkie od 1948 roku. Pamiętam debiut Henryka Tomaszewskiego jako tancerza i pierwsze spektakle jego Studia Pantomimy. A potem przyszły szalone lata sześćdziesiąte. Istny zawrót głowy! Wystarczy przypomnieć tylko rok 1965. W marcu premiera "Szewców" Witkacego w Kalamburze w reżyserii Włodka Hermana - legendarne przedstawienie, najlepsze, jakie widziałem. Miesiąc później premiera "Księcia Niezłomnego" w teatrze Laboratorium z genialną kreacją Ryszarda Cieślaka. W czerwcu Krasowscy obejmują dyrekcję Teatru Polskiego. Krystyna Skuszanka wystawia "Jak wam się podoba" - arcydzieło, a Krasowski "Śmierć Dantona". Dyrektorem teatru przy ul. Rzeźniczej zostaje Andrzej Witkowski i nadaje mu nazwę Teatr Współczesny im. E. Wiercińskiego. W Pantomimie cykl wielkich widowisk: "Minotaur", "Ogród miłości", "Gilgamesz". W operze znakomite inscenizacje Lii Rotbaum. W Teatrze Lalek niezapomniane monodramy Andrzeja Dziedziula wg "Hamleta" i "Fausta". No i wkrótce, w maju 1967 r., Boguś Litwiniec organizuje pierwszy Festiwal Festiwali Teatrów Studenckich, na który sprowadza zespoły z całego świata. Przynieśli nam powiew wolności.

Pierwszy taki powiew odczuliśmy po roku 1956, kiedy uchyliła się nieco żelazna kurtyna i niczym tsunami dotarło do nas to, co było zakazane. Literatura amerykańska, Sartre i Camus, nowa powieść francuska, a także Dostojewski i Sołżenicyn, filmy Bergmana, Felliniego, Antonioniego, neorealizm włoski, arcydzieła westernu. No i jazz! Kto choć raz był na całonocnym koncercie w Pałacyku, pamięta go do końca życia. I to wszystko niemal w tym samym czasie. Coś podobnego nigdy się już nie powtórzy. Wszystko było ekscytującą nowością, łącznie z Witkacym.

Jak pan na niego trafił?

- W podręczniku literatury okresu międzywojennego dla klasy maturalnej była mała wzmianka, że jego twórczość to typowy produkt zgniłej epoki imperializmu. Dziwaczna i zdegenerowana.

To musiało zaintrygować.

- Oczywiście, ale nigdzie nie można było znaleźć jego książek. Od 1949 r. znajdowały się na indeksie. Dopiero latem 1957 roku ukazała się powieść "Nienasycenie". Kupiłem ją, przeczytałem na wakacjach i byłem pod wielkim wrażeniem. Spustoszyła moje pojęcie o literaturze wyniesione ze szkoły. Bo co musieliśmy czytać? "Opowieść o prawdziwym człowieku", "Numer 16 produkuje", "Jak hartowała się stal". I jeszcze Prus, Konopnicka, trochę Żeromskiego. Witkacy wysadzał w powietrze całą tę literaturę realistyczną. Po powrocie z wakacji przeczytałem w "Nowych Sygnałach" fragment powieści "622 upadki Bunga" z podpisem "Podał do druku Stanisław Pietraszko". Po jednym z wykładów zapytałem go, gdzie można przeczytać tę powieść. Okazało się, że w Ossolineum. Napisał mi upoważnienie i dzięki niemu mogłem przeczytać nie tylko rękopis "622 upadków Bunga", ale także autografy jedenastu niewydanych dramatów i powieść "Jedyne wyjście". To było wyjątkowe przeżycie.

No i poszło.

- Wcale nie tak łatwo. Pracy magisterskiej nie mogłem o nim pisać. Z doktorską też był problem. Profesor Bogdan Zakrzewski zgodził się być promotorem rozprawy o dziejach scenicznych Witkacego w okresie międzywojennym. Jednak zacny profesor Władysław Floryan, ówczesny dziekan, starał się odwieść mnie od zamiaru pisania pracy doktorskiej o narkomanie i pijaku, ponieważ nie licuje to z powagą uczelni. Przekonywał, że byłoby lepiej i godniej, gdybym poświęcił się twórczości Konopnickiej lub Prusa. Na szczęście prof. Zakrzewskiemu udało się go przekonać i obrona odbyła się w 1971 roku.

Przeżyłem z Witkacym ponad pięćdziesiąt lat, nie nudząc się przez chwilę. Bo z nim nudzić się nie można. Ciągle zaskakuje. Należę do drugiego pokolenia witkacologów. Jako główne zadanie postawiliśmy sobie wydanie opracowanych naukowo wszystkich jego tekstów. Jestem szczęśliwy, bo edycja "Dzieł zebranych" zbliża się do końca. Pozostały cztery tomy.

Pan jest z zupełnie innej gliny ulepiony - całe życie z jedną żoną, żadnych szaleństw ani skandali.

- Co by było, gdyby biograf od Przybyszewskiego upijał się regularnie? Najlepiej wzorować się na entomologach, z zimną krwią obserwujących kolorowe owady przez mikroskop.

Łatwo zachować ten dystans?

- Trudno, gdy trzeba być jego adwokatem i co rusz bronić przed niesłusznymi oskarżeniami, prostując z uporem powtarzane różne brednie.

Witkacy się panu jakoś odwdzięcza za tę rolę adwokata?

- Jak pani wie, na początku wszystkim nam zza grobu robił rozmaite szpryngle. Nigdy nie odzyskałem teczki, którą zabrał mi w 1973 r. z szatni Teatru Kameralnego. Były w niej odpisy artykułów odszukanych w prasie międzywojennej, mnóstwo notatek do wydania pism krytycznych i publicystycznych. Szatniarka, która składała zeznania w tej sprawie na milicji, podała rysopis mężczyzny, przypominający Witkacego na fotografii z 1938 roku. Największego szpryngla sprawił jednak delegacji partyjno-rządowej, która w kwietniu 1988 roku pojechała po jego szczątki do Jezior, a przywiozła młodą Ukrainkę, którą z honorami pochowano w grobie jego matki na starym cmentarzu w Zakopanem.

Przystępując do pracy nad korespondencją z żoną, spodziewałem się najgorszego, a tymczasem św. Witkacy pomagał mi licznymi cudami. Zgłaszali się potomkowie osób wymienionych w listach i przekazywali mi cenne informacje. Zatelefonował do mnie np. z Katowic wnuk osoby portretowanej przez Witkacego. W ten sposób wyjaśniła się sprawa tajemniczych Wilczków i otrzymanego od nich nesesera. Okazało się, że postanowili mu go sprezentować, kiedy zobaczyli, że podróżuje ze starą, przewiązaną sznurkiem walizką. Gdyby nie pomoc wnuka państwa Wilczków, musiałbym przy ich nazwisku dać przypis: "osoby niezidentyfikowane", co dla edytora jest przyznaniem się do porażki.

A co nam Witkacy mówi o nas dzisiaj?

- Bardzo wiele - o nas jako społeczeństwie i jako Polakach. Przede wszystkim w "Niemytych duszach", które napisał w 1936 roku i nikt mu ich wydać nie chciał. Tadeusz Różewicz niezwykle cenił to ostatnie dzieło Witkacego, które można uznać za rodzaj testamentu. Proponował nawet, aby wprowadzić je do lektur szkolnych ku nauce i przestrodze. Nikt bowiem równie trafnie i bezlitośnie nie przedstawił naszych wad. Takich choćby jak megalomania narodowa i nieautentyczność. Witkacy wyprowadzał je z kultury szlacheckiej i dowodził, że każdy Polak jest nie na swoim miejscu i że "każde jest dla niego za niskie". Dlatego dowartościowuje się i ukrywa swój kompleks niższości, wdziewając tzw. kołpak napuszenia, który pozwala mu myśleć o innych z lekceważeniem lub pogardą. Drugie zjawisko genialnie zdiagnozował i nazwał "uśmiechem kretyna". Jeśli coś jest trudne, wymaga wysiłku intelektualnego lub narusza przyzwyczajenia, ustalony porządek lub tradycję, najłatwiej zlekceważyć to właśnie "uśmiechem kretyna" - w imię zdrowego rozsądku, normalności, przeciętności. Bardzo go też irytowało nasze zamiłowanie do brudu (a na punkcie czystości miał prawdziwą obsesję) oraz tzw. jakoś to będzizm, czyli bylejakość, odwalanie zajęć na "olaboga" czy "na łeb na szyję".

Natomiast nasz obraz jako społeczeństwa znajdziemy wszędzie tam, gdzie Witkacy pisze o kierunku, w jakim zmierza ludzkość. Jest to wizja idealnego społeczeństwa, w którym panują równość, sprawiedliwość, dostatek i powszechne szczęście. Przewidywał, że dobro jednostki zostanie tu całkowicie podporządkowane interesowi społecznemu. Porównywał je do społeczeństwa mrówek, termitów, w którym nie ma Istnień Poszczególnych, a jest tylko zunifikowana masa. Nikt już nie będzie odczuwał potrzeby uczuć metafizycznych, które stanowią podstawowy wyróżnik człowieczeństwa.

Tę diagnozę zwykło się odnosić do komunistycznej dyktatury.

- Ale on tej wizji nie identyfikował z żadnym systemem, choć na pewno osobiste doświadczenie rewolucji rosyjskiej miało istotne znaczenie. To proroctwo można odnieść także do społeczeństwa konsumpcyjnego, ku któremu przecież zmierzamy. Ostrzegał: "Uważajcie, co was czeka. W pogoni za dobrobytem zatracicie to, co was czyni ludźmi. Będziecie cierpieć jak moi bohaterowie, którzy znudzeni szukają dodatkowych przeżyć w perwersji, w narkotykach, w ucieczce od cywilizacji. Ale to są wszystko namiastki". Ta wizja go przerażała. Pędząca ku katastrofie lokomotywa, jak w jego sztuce, była metaforą rozwoju ludzkości, którego powstrzymać nikt już nie zdoła. Należy jednak próbować, wkładając na przykład patyk między rozpędzone koła. Takim patykiem była jego twórczość.

* Profesor Janusz Degler, teatrolog, znawca życia i twórczości Witkacego, wykładowca w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. Autor licznych publikacji, laureat nagród i wyróżnień, m.in. Gloria Artis z 2006 roku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji