Artykuły

Zbigniew Zamachowski: Życie nie na sprzedaż

- Myśli się o nas dosyć sztampowo, tymczasem ja lubię szukać i kombinować w sposób nieoczywisty, ponosić jakieś ryzyko. Jestem bardzo wdzięczny Robertowi Glińskiemu, że obsadził mnie jako kalekę, jak i Wojciechowi Marczewskiemu, u którego mogłem zagrać nauczyciela. To jest kwestia podjęcia ryzyka przez reżysera. Rozmowa z aktorem Teatru Narodowego w Warszawie.

Czeka Pan na starość?

- Powiem tak: liczę na to, że jej doczekam. Ale też próbuję w tym czekaniu zachować spokój. Wszystko ma swój porządek.

Pytanie miało związek z Pana życiem zawodowym. Bo ostatnia rzadko oglądając Pana na ekranie, można odnieść wrażenie, że zabrakło bohaterów, których mógłby Pan zagrać. Może kiedy włos posiwieje, zmarszczki się pojawią...

- ... brzucha przybędzie...

Właśnie. Wtedy posypią się propozycje.

- Autoanaliza nie jest moją mocną stroną, ale skoro pani nalega... Znalazłem się w dość dziwnym momencie: nie jestem ani młody, ani stary, a ról dla facetów w tym wieku nie ma zbyt wiele, przynajmniej w kinie. Owszem, grywam w filmach, ale pomniejsze role i coraz rzadziej. Bardzo liczę, że powtórzy się casus Mariana Dziędziela. Na długie lata o nim zapomniano i nagle zaczął występować niemal we wszystkich filmach.

Jakie role lubi Pan grać?

- Wszystkie te, które nie są jednowymiarowe. Nie lubię czegoś, co jest tylko smutne lub ma wyłącznie śmieszyć. Konstruowanie, wymyślanie człowieka, próba wygrzebania go z tekstu to dla mnie najciekawsze zadanie. A odpowiadając na pani pytanie wprost: właściwie nie ma konkretnych ról, które byłyby dla mnie atrakcyjne lub nieatrakcyjne. Od Piotra Cieplaka otrzymałem propozycję wystąpienia w "Królowej Śniegu", niedawno w Teatrze Narodowym odbyła się premiera tego przedstawienia. Gram Pana Gadułę, czyli narratora, który wiąże różne wątki. I wie pani co? Rola, na pozór niekoniecznie ciekawa, okazała się niezwykle wdzięczna. To przewodnik przez historię o przemijaniu, rodzaj spoiwa zdarzeń.

Czy ta umiejętność odtwarzania skrajnie różnych postaci - przekonywająco potrafi Pan zagrać kalekę z "Cześć, Tereska" i małego rycerza w "Ogniem i mieczem", paradoksalnie utrudnia sytuację?

- Na tym z grubsza ten zawód polega.

Niemniej korzystniejszą sytuację mają chyba aktorzy o wyraźnym emploi.

- Zawsze mogą liczyć na zlecenia. Swego czasu filmowi amanci przybierali postać Jana Nowickiego, a alkoholicy - Jana Himilsbacha. Dzisiejsze czasy wymuszają na młodych i starych aktorach rozmaite zadania. Myślę głównie o serialach. Nie psioczę, bywa, że sam biorę w tym udział. Niestety, serialowy tryb pracy jest taki, że nie da się wykombinować postaci pełnokrwistej. Przede wszystkim goni czas. Niejako wbrew temu, co pani mówi, uważam, że źle się dzieje, jeśli reżyserzy, co często się zdarza, nie zadają sobie trudu, żeby w sposób nieoczywisty obsadzić aktora. Ponad 30 lat pracuję w filmie i wiem, że jak dobry i pierdoła, to - o, weźmy Zamachowskiego, a jak wredny, to kogoś innego. Potrzebna miła osoba - dzwońmy do Nehrebeckiej, przydałaby się zołza... pozwolę sobie nie dokończyć. Z tym, że jeśli o mnie chodzi, w ostatnich czasach się zmieniło. Nie gram ewidentnie czarnych charakterów, niemniej niezbyt sympatyczne postaci, że powołam się choćby na rolę ubeka w "Wałęsie. Człowieku z nadziei" czy oficera kontrwywiadu w "Jacku Strongu". Myśli się o nas dosyć sztampowo, tymczasem ja lubię szukać i kombinować w sposób nieoczywisty, ponosić jakieś ryzyko. Jestem bardzo wdzięczny Robertowi Glińskiemu, że obsadził mnie jako kalekę, jak i Wojciechowi Marczewskiemu, u którego mogłem zagrać nauczyciela. To jest kwestia podjęcia ryzyka przez reżysera.

To prawda, że kiedyś Pan seplenił?

- Jak najbardziej. Ostatnio słuchałem nagrania z Opola, piosenki, za którą w 80 roku podczas "Debiutów" otrzymałem II nagrodę.

Chodzi o "Kołysankę"?

- Właśnie. I tam słychać mój problem. Z powodu seplenienia za pierwszym razem nie dostałem się do szkoły teatralnej w Warszawie.

No proszę, a potem głos stał się jednym z Pana najmocniejszych atutów. Potrafił Pan mistrzowsko wykreować Stuarta Malutkiego, Garfielda, Shreka... Wymieniam tylko niektóre role dubbingowe. Bo dubbing także jest elementem zawodu.

- W szkole mieliśmy trochę zajęć z nagrań radiowych, estrada, na której często występowałem, również dała mi spore obycie z mikrofonem. Niemniej unikałem dubbingowania do czasu, dopóki nie zrozumiałem, że jest rodzajem twórczej roboty. A kiedy otrzymałem takie prezenty od losu, jak Szczurek z "Ratatuj" czy Shrek, jeszcze bardziej doceniłem sytuację.

Podejrzewam, więc, że w razie czego mógłby Pan żyć ze śpiewania, tak dobrze się Pan posługuje głosem. A że do tego potrafi Pan akompaniować... Na opolskiej Gali Vipów w Galerii Sztuki Współczesnej można się było przekonać, że doskonale radzi Pan sobie z pianinem, gitarą, fletem, harmonijką ustną. Podczas występu w telewizji był jeszcze kontrabas. Pewnie nie wymieniłam wszystkich instrumentów?

- Jest jeszcze kilka. Dziękuję Panu Bogu, że ciągle mam do czynienia z muzyką.

Nie wspomniałam o autorskich kompozycjach. Pisze Pan muzykę i teksty. I wykłada piosenkę aktorską na łódzkiej uczelni.

- Pomyślałem sobie kiedyś, że gdybym ogłuchnął, chęć życia gwałtownie by mi osłabła. Wie pani, że dzięki muzyce zostałem aktorem? Kiedy przed 35 laty śpiewałem w opolskim amfiteatrze, żona Krzysztofa Rogulskiego akurat oglądała transmisję z festiwalu. A ponieważ wiedziała, że mąż kompletuje obsadę do filmu "Wielka majówka" i szuka dwóch młodych chłopaków, zwróciła na mnie uwagę. Tego samego dnia otrzymałem telegram, żeby się stawić we Wrocławiu na próbne zdjęcia. A kiedy już powstał film, pomyślałem, że może warto i aktorski talent pielęgnować.

Inne radosne zdarzenie związane z muzyką to spotkanie z Grupą MoCarta. Odnosi się wrażenie, że nadajecie Panowie na podobnych falach.

- O tak, los zetknął nas 10 lat temu. "Zamach na MoCarta" gramy w teatrze "Syrena" i jeździmy z nim po Polsce.

Tak sobie myślę, że grę na instrumentach musi poprzedzać mozolna praca. Pewnie nie mniejszy wysiłek wkłada Pan w aktorstwo, tyle że tego nie widać.

- Opowiedzieć komuś, kto nie ma nic wspólnego z zawodem, jak to przebiega, właściwie nie sposób. Jeśli aktor chce coś osiągnąć, niejednokrotnie musi się namordować fizycznie i umysłowo. Mam w głowie kilka książek telefonicznych tekstów, które aktualnie gram, a przecież to dopiero początek zadania. Nawiasem mówiąc, nie lubię tej roboty.

Gdyby zechciał Pan wejść pod podszewkę konkretnej postaci z filmu, z teatru - wszystko jedno... Jak Zamachowski staje się kimś innym?

- Za przykład może posłużyć Wołodyjowski. Wiedziałem, że dorównać roli Łomnickiego nie ma szans, a ręczę, że nie przemawia przeze mnie kokieteria. Sam na hasło "Wołodyjowski" nie widzę siebie, tylko pana Tadeusza. Musiałem władać szablą, co nie było takie trudne - szkoła dała mi bardzo dobre przygotowanie techniczne, natomiast z jazdą na koniu było już gorzej. Musiałem się uczyć od zera i wcale nie było łatwo - tym bardziej że widziałem kilka spektakularnych upadków. Dodam nieskromnie, że mnie się one nie zdarzyły.

A przygotowanie mentalne? Na czym polegało?

- Zakładałem kostium, wskakiwałem na konia i natychmiast stawałem się małym rycerzem. Znaczenie miało i to, że jako chłopiec oglądałem serial "Pan Wołodyjowski". Po każdym odcinku z kolegami wybiegaliśmy na podwórko i łapali jakieś kijaszki, więc gdy reżyser podarował mi tę postać, czułem się przeszczęśliwy.

Należy rozumieć, że w gruncie rzeczy wystarczy włożyć kostium, żeby już stać się inną osobą?

- Tak to jest, choć nie zawsze.

Albo wsiąść na wózek inwalidzki?

- O nie. Na wózku inwalidzkim trzy tygodnie trenowałem w domu, żeby na ekranie wszystko wyglądało wiarygodnie. Jazdę na dwu kółkach, graniczącą z akrobatyką, ćwiczyłem parę ładnych godzin na domowym tarasie z własnymi dziećmi, denerwując się, by nic im się nie stało. W przypadku "Białego" Kieślowskiego pobierałem nauki u pewnego warszawskiego fryzjera.

I do tej pory finezyjnie strzyże Pan rodzinę i znajomych?

- Aż tak odważny to ja nie jestem. Natomiast do dziś przechowuję nożyczki do strzyżenia.

Nie wystarczy operować nożyczkami, żeby być fryzjerem. Wciąż staram się Pana wypytać o psychologię postaci...

- Nie ma tego tak dużo. Nie jestem zwolennikiem długich godzin deliberowania, dochodzenia. Wystarczy, gdy reżyser zaufa, gdy z aktorem wymieni kilka zdań. Tak było w przypadku Krzysztofa Kieślowskiego. Pamiętam, jak już po "Dekalogu" wziął mnie na bok i powiedział, żebym nie kombinował, tylko przypominał sobie filmy Chaplina. Chodziło o to, by w tej ponurej historii doszukać się momentów komediowych. Ta uwaga więcej mi dała niż wielogodzinne ślęczenie nad tekstem i nocne Polaków rozmowy.

Ostatnio zrobiło się o Panu głośno...

- Musimy o tym mówić?

Tak. To koszt, który się płaci, będąc osobą publiczną.

- Otóż nie. Nie przyjmuję tego do wiadomości. Dla siebie zawsze byłem, jestem i będę Zbyszkiem Zamachowskim, który ma swoje życie i nie wystawia niczego na sprzedaż. Przyjmowanie argumentu, że my, aktorzy, i tzw. celebryci muszą płacić, nie jest dla mnie przekonujące.

Ale konsekwencje prywatnego postępowania i tak Pan ponosi.

- No tak, ale nie chcę w tym świadomie uczestniczyć. Nie mam wpływu na to, co się pisze, nie mam siły i czasu, żeby to prostować. Moje życie jest moim życiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji