Artykuły

Wejściówka Marty Fik

Co tydzień byłem w "Polityce" naocznym świadkiem cudu, który wprawiał mnie w osłupienie - pisze Zbigniew Mentzel w Rzeczpospolitej.

1. "Okrągła rocznica" to dziś właściwie jedyna okazja, by przypomnieć kogoś, kto dla polskiej kultury był Kimś. Przypomnieć i pomyśleć, na czym oprócz talentu polegała jego wyjątkowość i niezwykłość. Trzydzieści lat temu zmarł Kazimierz Wyka. Trzydzieści lat temu umarł Konrad Swinarski. "Jest coś, co łączy te śmierci, budząc nie tylko przygnębienie i żal, jakie zawsze odczuwamy wobec odejścia człowieka, odejścia wybitnego człowieka tym bardziej" - pisała wówczas Marta Fik. Odeszło dwóch wybitnych ludzi, z których każdy, pomijając jego oczywiste zasługi, był Osobą, Charakterem, Indywidualnością. Dwadzieścia lat po śmierci Swinarskiego i Wyki umarła Marta Fik [na zdjęciu]. Trzynastego grudnia minęła dziesiąta rocznica Jej odejścia.

2.

Powiedzieć, że byłem kolegą z pracy Marty Fik, to byłaby przesada, choć faktycznie w tym samym czasie pracowaliśmy razem w dwóch redakcjach. W "Polityce" Marta Fik pisała recenzje teatralne, odkąd przestał je pisywać Konstanty Puzyna. Co tydzień byłem tam naocznym świadkiem cudu, który wprawiał mnie w to samo osłupienie. Na godzinę przed zamknięciem kolejnego numeru Marta Fik rozkojarzona w stopniu graniczącym z niepoczytalnością wpadała do redakcji, by przez dobrych kilkanaście minut gorączkowo przeszukiwać torebkę i kieszenie płaszcza. Czego szukała - nie wiadomo, z pewnością nie szukała recenzji, bo recenzja do numeru, który lada chwila musieliśmy zamykać, w ogóle jeszcze nie istniała. Ale przychodziła pora cudu i cud się wydarzał. Roztrzęsiona Marta Fik siadała przy pierwszym lepszym wolnym biurku, brała kilkanaście kartek formatu A4 i czarnym flamastrem z niebywałą szybkością zapełniała je dużymi literami, nie dokonując skreśleń i nie wprowadzając poprawek. Po kwadransie gotowa recenzja szła "na maszyny"; tekst napisany był z żelazną logiką i nie zmienialiśmy w nim ani przecinka. Krańcowe roztargnienie Marta Fik w tajemniczy sposób potrafiła łączyć z niebywałą koncentracją.

3.

Mam wiele powodów, by odczuwać wdzięczność wobec Marty Fik, jeden powód jest szczególny. Najlepsze przedstawienie teatralne, jakie w życiu dane było mi obejrzeć, zobaczyłem, bo Marta Fik odstąpiła mi swoją wejściówkę. Był grudzień, rok bodajże 1972, kiedy na Warszawskie Spotkania Teatralne w Dramatycznym Stary Teatr z Krakowa przywiózł szekspirowskie przedstawienie Swinarskiego "Wszystko dobre, co się dobrze kończy". "Rewelacja, od aktorstwa po odczytanie tekstu. Nie byłem w stanie opisać tego spektaklu, choć chciałem i choć przymierzałem się parokrotnie: jeździłem, notowałem... Nie wyszło" - wyznawał Konstanty Puzyna. Rzeczywiście, spektakl Swinarskiego w pewnym sensie obezwładniał swoją doskonałością. Ale przekonując, że coś tak doskonałego jest w teatrze m o ż l i w e, stawał się właściwym punktem odniesienia, raz na zawsze zmieniał skalę ocen.

4.

Recenzja z krakowskiej premiery "Wszystko dobre... " była pierwszym tekstem Marty Fik, jaki przeczytałem. Tekst zaczynał się od wyliczenia scen najbardziej w przedstawieniu drastycznych: gwałtu na dziewczynie, któremu przygląda się tłum podnieconych żołnierzy, przesłuchania kapitana Parollesa, a wreszcie policzkowania go przez hrabiego Lafeu, u którego zdegradowany oficer szuka łaski. "Na scenę gwałtu publiczność reaguje zgorszeniem, na dwie pozostałe śmiechem. Co znaczy, że nie rozumie z przedstawienia nic". Te dwa zdania przypominały mi się w teatrze (i nie tylko w teatrze) bardzo często. Marta Fik patrzyła nie tylko na scenę, patrzyła także na widownię.

Bezmyślne zgorszenie i bezmyślny śmiech w reakcji na wielką sztukę przygnębiają, wiemy jednak, że takiej sztuki nie mogą wielkości pozbawić. Prawdziwie przygnębiająca wydaje się więc raczej sytuacja, w której owo zgorszenie i śmiech wykorzystuje się, by dowartościować sztukę niepełnowartościową, by stworzyć wrażenie, że jest - jako sztuka - poruszająca.

Obejrzawszy niedawno prymitywne przedstawienie Jana Klaty według "Fantazego", przeczytałem w prasie, że dyrektor Teatru Narodowego Jan Englert manifestacyjnie opuścił widownię, gdy na scenie "amerykański żołnierz uprawiał seks do piosenki "Czerwone maki na Monte Cassino"". Podawana jako dowód skuteczności a r t y s t y, informacja ta jest pełna gorzkich paradoksów.

Wartość wejściówki, którą dawno temu dostałem od Marty Fik, nie zmniejszyła się do dzisiaj ani trochę. Przeciwnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji