Artykuły

Hipsterski musical

"Kochanie, zabiłam nasze koty" wg Doroty Masłowskiej w reż. Ceziego Studniaka w Teatrze Nowym w Poznaniu. Pisze Kalina Zalewska, członek Komisji Artystycznej XXI Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

W najnowszym tekście Doroty Masłowskiej "Kochanie, zabiłam nasze koty" nie ma już charakterystycznej frazy znanej z jej poprzednich utworów. Autorka posługuje się innym, jakby prostszym językiem. Nic dziwnego - świat w międzyczasie wchłonął jej odkrycia, Masłowska zrobiła więc krok do przodu. Odważny, bo będący świadomą rezygnacją z tego, co było jej znakiem szczególnym.

To, co bulwersowało dekadę temu - jak fenomen celebrytów, opisany w "Pawiu królowej" - dziś jest już dobrze oswojone. A siła produkowanego przez media obrazu świata tylko wzrosła: jeszcze więcej informacji coraz mniej zdolnych nas poruszyć wskutek tego zalewu; jeszcze więcej sztucznie wykreowanych bytów, nie mających wiele wspólnego z rzeczywistymi realiami. Toteż nad sceną poznańskiego Nowego, gdzie Cezary Studniak wyreżyserował adaptację powieści Masłowskiej, powieszono ekran, na którym transmituje się aktualny program telewizyjny. Gest będący dopełnieniem scenicznego świata, choć odważny w teatrze: widzowie mogą wybierać między sceniczną a telewizyjną akcją. Mogą, a zarazem muszą, co powinno nas zastanawiać.

Masłowska portretuje bowiem środowisko wielkomiejskich hipsterów, żyjących w takiej właśnie, zapośredniczonej medialnie, rzeczywistości: powieść rozgrywa się w nieudolnie przez nich naśladowanych, amerykańskich realiach. Bohaterzy noszą takie imiona, ulice nazwy, wakacje spędza się nad oceanem. Świat nierzeczywisty, efekt ich wyobrażeń i tęsknot, wzorowany na zachodnich serialach i filmach, stał się realnym światem powieści i musicalu. Ironia tkwi już w samej jego konstrukcji. Ale także w języku.

Na scenie mamy kilka, istotnych dla hipsterów, miejsc akcji: sypialnię, bar i fragment sali kinowej. Bohaterki są trzy: fryzjerka Jo i pracująca w agencji reklamowej Fa, które poznały się na zajęciach jogi, a także wkraczająca później Go. Reżyser rozpoczyna od ćwiczeń na rozkładanych matach. Joga jest tu religią, filozofią i gimnastyką zarazem, ale przede wszystkim znakiem identyfikacyjnym.

Ramę dla scenicznej akcji stanowi chór czterech syren, usytuowany na pięterku, za szklaną taflą akwarium. Zgromadziły się tam aktorskie tuzy Nowego, z niemal nierozpoznawalną, ale świetną Antoniną Choroszy na czele (obok niej Bożena Borowska-Kropielnicka, Agnieszka Różańska, Edyta Łukaszewska). Chór komentuje i animuje akcję, a raz zjeżdża na scenę, umieszczając syrenie odwłoki na zjeżdżalni i myszkuje po mieszkaniu Fa czytając jej gazety i komentując newsy. Jest jednym z lepszych pomysłów adaptatora i reżysera.

Banalne perypetie Fa (Marta Szumieł), odrzuconej przez obie przyjaciółki, i równie banalne perypetie bezrefleksyjnej Jo (Karolina Głąb), która radzi sobie lepiej, wypełniają akcję. Świetna jest ich rozmowa w wiszących fotelach, zazębiająca się jedynie pozornie. W istocie to dwa przecinające się czasem monologi, ironicznie oświetlające kontakt, jaki miewają ze sobą bohaterzy. I damską przyjaźń, fundującą się na całkowitym braku porozumienia, będącą jedynie formą ekspresji własnej, kiedy to można się wreszcie wygadać.

A jednak Fa przywiązuje się do Jo, zawiedziona, że ta łamie śluby (panieńskie) i wiąże z mężczyzną. Jak u Fredry, a zarazem bardziej obsesyjnie niż tam. Czy jej potrzeba spotkania z drugim, a jednocześnie samotność, są tak duże? Czy może Fa, pływająca w powieściowym śnie w oceanie i spotykająca syreny, ma kłopot z ciałem, z mężczyznami, lgnie do kobiet? Podczas gdy związek Jo z hungarystą, sprzedającym łazienkową armaturę, czyli poniekąd hydraulikiem, opiera się na tradycyjnym i regularnym seksie.

Oczywista jest jednak naskórkowość hipsterskiego bytu. Biologiczna Jo i sentymentalna Fa prowadzą rozmowy średnio rozgarniętych nastolatek, a są dziesięć lat starsze. Dieta i odchudzanie, na przemian z falami dzikiego głodu, zaspokajanego wysoko kaloryczną żywnością, to ich główne obsesje. Oraz nie dość atrakcyjne ciało, mimo, że obie aktorki prezentują idealną figurę. Ale dopiero Go, córka właściciela sieci supermarketów Lores, odsłania prawdziwe kłopoty. Dziewczyna ostro się bawi, przesadza z używkami i ekstremalnymi doświadczeniami. Anna Mierzwa stwarza wyrazistą i aktorsko najsilniejszą postać (obok syren, które są dla niej konkurencją), a w dodatku świetnie śpiewa. Jej monolog, dobrze zmontowany przez Michała Pabiana z tekstu Masłowskiej, został znakomicie zagrany. Ostro zaburzona, od czterech lat na terapii, po wielu erotycznych przygodach, usiłuje przeboleć stratę chłopaka, który zakochał się w innym. Tolerancja dla odmienności nie pomaga. Bohaterkę za każdym razem szlag trafia. Go pochodzi z Polski, "takiego kraju w byłej Jugosławii". Z tego powodu zrobiła sobie tatuaż orła w pachwinie. W każdym zdaniu zaprzecza poprzedniemu. Wiemy doskonale, że już nie wróci do normy, choćby tatuś opłacił najlepszych terapeutów. Dawno przekroczyła cienką, czerwoną linię.

Podobnie jak ZJO (Znowu Jakiś On), nachodzący Fa, amator gier komputerowych i psychotropów, grany przez Michała Kocurka. Charakterystyczna dla naszych czasów postać maniaka komputerowego, nie uczestniczącego w realnym życiu, a potem zaleczającego rozmaite problemy silnymi specyfikami, stawia przed aktorem rzadki problem jak zagrać postać, której życiowe doświadczenia rozgrywały się wirtualnie. Jakie one właściwie są? I czy z tej podróży w ogóle się wraca?

Przez scenę przewijają się także inne tematy. Korporacyjny dupościsk przerywany ekstatycznym weekendem, mocno zakrapianym i na haju. Wyjazdy w ciepłe kraje, mające zrekompensować mechaniczną pracę. Joga jako nowa religia, bardziej atrakcyjna i mniej wymagająca niż dotychczasowa. Pogoń kobiet za mężczyznami i pogoń mężczyzn za seksem. Rosnąca rola używek i uzależniających medykamentów. Ogłupiająca rola mediów.

Dla starszych widzów, którzy mogą pomyśleć sobie, że to wszystko ich nie dotyczy, reżyser przygotował występ Łukasza Chrzuszcza, dyskretnie naśladującego Jerzego Stuhra, grającego bohatera Wodzireja. W brązowym garniturku, z rozszerzanymi nogawkami spodni i pod muchą, jest jak z lat siedemdziesiątych, powracających w modzie i dziś. W telewizyjnym show wykonuje idiotyczną piosenkę o nadziei "na nie wiadomo co", pokazując nam następcę bohatera w nowej epoce, zachęcającego nas, mimo przedstawionego na scenie idiotyzmu, do dobrego nastroju. Syreny z kolei śpiewają przebój Milvy Hurra, wir leben noch. Poniekąd w zastępstwie ludzi, których naśladują, a może zastępują?

Hipsterski musical wystawiony w Nowym jest na pewno świetnym wyborem dyrektora Kruszczyńskiego, choćby ze względu na znajdujące się w repertuarze Dziady Radosława Rychcika.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji