Sofokles w Warszawie A.D. 1961
Nawet najpilniejsza,wielokrotna lektura któregokolwiek z zachowanych w całości dziel Ajschylosa,Sofoklesa czy Eurypidesa nie jest nam w stanie powiedzieć o istocie i strukturze tragedii antycznej tyle,co ruiny teatrów greckich w Italii bądź w samej Grecji. Dopiero oglądając te ruiny i uzupełniając je w wyobraźni pod dyktandem intuicji i wiedzy archeologów zaczynamy powoli pojmować,jak ścisła i niewzruszona jest wzajemna współzależność wszystkich prawideł kompozycyjnych tragedii i wszystkich architektonicznych szczegółów teatru starogreckiego. Co więcej,zaczynamy w pełni rozumieć,że np. maski i kontury były oczywiście związane z pewnymi optycznymi i akustycznymi wymaganiami architektury teatralnej,ale miały zarazem uzmysławiać prymitywnie fakt,że bohaterem tragedii nie jest jakiś człowiek, jakiś np. monarcha mityczny,ale sama conditio h u m a n a, sama - ujęta w skali metafizycznej - drobina człowieczeństwa w swej małości i osamotnieniu,zdana cała na pastwę żywiołów przyrody i zagadkowych mocy nadziemskich. Każdemu,kto przewędrował kiedyś wzdłuż i wszerz Sycylię,na pewno utkwiły w pamięci ruiny teatru w Segeście i w Taorminie. Teatr w Segeście,gdzie jeszcze dotychczas zachowało się ze dwadzieścia półkolistych ław kamiennych,stromo spiętrzonych jedna nad drugą,leży na rozległym,płaskim wzniesieniu,z którego widać niemal ćwierć Sycylii,łańcuchy wzgórz z szachownicą pól i łąk jesienią zielonych,osady i miasteczka - z tym najbliższym,Castella-mmare del Golfo,i z wielką, wcinającą się od północy w wybrzeże zatokę tej samej nazwy. Z ław teatru w Taorminie nie widać co prawda morza ani tak szerokiej połaci wyspy, zasłoniętej od tej strony przez granie Monte Taura,ale nad zwaliskiem kolumn w głębi sceny rysuje się szary,półprzezroczysty a groźny stożek Etny. Maleńki fragment architektury - fronton pałacu czy fasada świątyni zamykająca zazwyczaj scenę każdego teatru greckiego - w zupełności wystarczał za tło wśród tak potężnego psj-zarzu, poa ogromną kopułą nieba. Gdy rozbrzmiewały z takiej sceny jęki Edypa,żale Antygony,oskarżenia Elektry czy klątwy Orestesa,cała ziemia i całe niebiosa byty im świadkami,ba! nie tylko świadkami,ale przeciwnikami lub sojusznikami, widomą przyczyną sprawczą,wróżbą,pokusą, wyrokiem, wyzwoleniem,losem. Jeśli jednak na tragedie pozostawione nam w spuściźnie przez pierwsze pokolenia Homerydów spojrzymy tylko jako na teksty literackie,jeśli na teatrologie zaludniające ongi przez całe aługie godziny scenę,proscenium i widownię antycznego teatru spojrzyjmy wyłącznie jako na przedstawienie,tragedia i teatr grecki pozostaną dla nas zatrzaśnięta szkatułą sekretów. Bo przecież nie były to tylko widowiska,ale przede wszystkim obrzędy i akty państwówotwórcze (kiedyś,kiedyś - przed Ajschylosem - doskonałe,najskuteczniejsze narzędzia propagandy politycznej i gloryfikacji dynastii),zawsze hieratyczne i solenne,rządzące się prawami rygorystycznego ceremoniału, drobiazgowo opracowanej liturgii.Pojęcia anagnorisis czy katharsis nie były jedynie regułami kompozycyjnymi,częściami składowymi tradycyjnego schematu, ale nade wszystko źródłem potężnych przeżyć zbiorowych, szyfrem terminologicznym wstrząsających stanów mistycznych, mało mających wspólnego z czystą arystotelejską logiką,z tzw. doświadczeniem estetycznym i nawet ze świadomym po czuciem moralnym. Stanowiły one rytuał inicjacji religijnej.
Gdy to wszystko weźmiemy pod uwagę,musimy nieuchronnie stwierdzić,jak bardzo w ciągu wieków zubożała społeczna funkcja teatru,jak bardzo się zwęził zasięg jego wychowawczego,"światopoglądowego" oddziaływania. Między tragedią antyczną a teatrem zachodnioeuropejskim,między teatrem,antycznym a nami rozwarła się przepaść niewiarogodnie głęboka. Toteż przez całe stulecia tragedii greckich w ogóle nie grywano,a w czasach nowożytnych Sofoklesa i Eurypidesa wyręczali w teatrze Ben Jonson,Racine i Goethe - wyręczali tak nieporadnie,że w końcu musiano do tamtych pisarzy wrócić. Dlatego można już obecnie śmiało mówić o renesansie tragedii antycznej,o aktualności jej problematyki w teatrze współczesnym,o nieodpartych ponętach jej formy. Do wystawienia tragedii starożytnych różnie się w ostatnich dziesięcioleciach zabierano. Jedne inscenizacje starały się wskrzesić czy bodajby odtworzyć ducha greckiej tragedii,uwydatnić samą grecką koncepcję tragiczności,inne akcentowały domniemaną autentyczność ich kształtu scenicznego. Jedne z nich uwzględniały aspekty historyczne, inne lokalizowały się ponad historią albo - co gorsza - w próżni bez dziejowości. Podjęto próby zastosowania metody rekonstrukcji,kładły one nacisk na jak najobfitszy sztafaż realiów,kurczowo trzymały się danych kostiumologii i natchnień płynących z zabytków architektury teatralnej: ale uczeni teatrolodzy podawali do naśladowania, wzory bardzo niepewne i niepełne. Grecki Teatr Narodowy - wystawiając "Króla Edypa" w reżyserii A. Minotisa (1955) na scenie starożytnego teatru w Epidauros,zachowanego w stanie prawie nienaruszonym - sądził,że taka właśnie próba rekonstrukcji ma wszelkie szanse powodzenia; niemniej nie udało się w ten sposób przywrócić Sofoklesa do życia.
Lepsze porównawczo rezultaty przynosił styl aluzyjny,który opierał się na napomknieniach scenograficznych i kostiumowych. Nie wystarczalna tu sama litera tekstu; delektowanie się wątkiem fabularnym mogło doprowadzić jedynie do realizacji malowniczej opowieści mitologicznej. Sięgano w podtekst usiłując w nim wykryć pewien skończony system poznawczy i etyczny,by następnie ująć w karby jakiegoś oschłego,kartezjańskiego porządku. Byli reżyserzy, którzy zawierzali uzurpatorskiej samowoli swej wizji: ukazywali bohaterów tragicznych w strojach współczesnych, to znów - przesuwając się na kraniec przeciwny - zamykali ich w anonimowej przestrzeni niemal kosmicznej,w oderwanym kontinuum ponadczasowym; metafizycznego klucza do ich dusz wcale im ta metoda nie dawała,chociaż tego się przecież spodziewali.
Na inscenizatorów "Króla Edypa" czy(powiedzmy) "Medei" czyha dziś wiele takich i tym podobnych zasadzek,pułapek,ślepych uliczek. Metodą kryjącą chyba najmniej niebezpieczeństw,a więc najrozsądniejszą,jest oparcie inscenizacji na jak najskrupulatniejszym spełnieniu dwóch przynajmniej warunków stanowiących niezawodną rękojmię sukcesu: trzeba mianowicie nadać problematyce tragedii interpretację bliską,zrozumiałą i dla naszego czasu użyteczną; trzeba,po wtóre,własną wizję sceniczną zorganizować tak,by jak najcelniej trafiała we wrażliwość dzisiejszego widza,a zarazem - by się utrzymywała w granicach funkcji,teatrowi dzisiejszemu zwyczajowo(czy raczej nawykowo) przypisywanych. Wydaje mi się,że właśnie oba powyższe warunki spełnia inscenizacja Ludwika Rene w warszawskim Teatrze Dramatycznym,dla której reżyser potrafił sobie bez despotyzmu zjednać scenografa i utalentowanych, pojętnych aktorów. Że ten "Król Edyp" Renego został "na nowo odczytany"(slogan bardzo u nas modny!),świadczy zawieszony nad odartą z kurtyny sceną złoty napis po grecku: "Poznaj samego siebie". A zatem - używając wyrażenia,które taką zawrotną karierę zrobiło w najnowszej krytyce - "sondaż w głąb"? Tak: sondaż w głąb - bez mistyki i metafizyki,ale też bez mistyfikacji,bez freudyzmu i behawioryzmu; sondaż w głąb - pojęty nie po doktrynersku i nie "bebechowo",ale poglądowo - jako hasło sprzyjające zarówno jednostkowemu ładowi serca, jak i współżyciu człowieka z człowiekiem,harmonii społecznej,stabilizacji moralnej. W tej formule łatwo mieści się również tragedia władzy i władcy - warstwa problemowa w utworze Sofoklesa bynajmniej nie najbłahsza,a epoce naszej nie obca i nie obojętna.
Przy realizacji swej koncepcji Rene posłużył się warsztatem teatralnym oryginalnie i trafnie; nie zniekształcił wizji nadmiernym historyzmem ani też przesadnie nie uabstrakcyjnił. Dał przedstawienie wyrafinowanie współczesne,ale ducha tragedii i teatru antycznego z desek sceny - broń Boże - nie zegnał. Czy wykonawczo,technicznie wszystko "grało" jak należy,bez uchybień? - mniejsza o to! W każdym bądź razie sukces jego nie wydaje mi się połowiczny (jak to twierdzą niektórzy recenzenci); jest bezwzględnie pełny i w pełni zasłużony. Aktorzy wystąpili bez masek,bez koturnów. Maski zastąpił zasugerowany im styl gry: ekonomia ekspresji mimicznej,pełna ascezy,powściągliwości gestu, prostota i celowość każdego ruchu,każdej pozy,nieomylność każdej intonacji... Ot i natrafiliśmy na sprawę przekładu (Stanisława Dygata): jest on nierówny,niejednolity. Miała to być polszczyzna współczesnej inteligencji - język chłodny,w miarę powszedni,funkcjonalny ale u Dygata rażą różne wyskoki - raz w stanie potoczności i trywializacji kiedy indziej znów w stronę specyficzności i specjalizacji("kolekcja rekwizytów"). A poza tym - nie wiadomo,czy miała to być proza,czy wiersz. Wydaje się,że podstawowe założenie tłumacza(czy też zleceniodawcy,Renego?) było słuszne; szkoda tylko,że nie przeczytał on sobie przedtem "Księgi Psalmów" Staffa,któremu przecież o taką właśnie polszczyznę,o taki rodzaj języka poetyckiego chodziło. Obok aktorów,pośród aktorów,wokół aktorów - chór: zdynamizowany, zindywidualizowany,we wszystko ingerujący,skwapliwy jako pogotowie miłosierdzia; natarczywie obecny nie tylko wówczas,gdy dochodzi do głosu,ale i wtedy,gdy milczy. Oczywiście: recytuje swój tekst,nie śpiewa. Znakomity reżyser angielski,Tyrone Guthrie,postulował taki sposób recytacji w tragedii,który "nie miałby prawie nic wspólnego z burżuazyjnym prawdopodobieństwem teatru naturalistycznego, a raczej przywodził na myśl grzmot fal,westchnienia wiatru, ryk rozjuszonych lub rannych zwierząt". W inscenizacji Renego taki właśnie charakter przybiera muzyka Bairda (orkiestra wokalna nagrana na płyty czy też na taśmę magnetofonową): brzmi ona jak jęk ziemi,płacz żałobnic, rzężenie walących się drzew w porze nawałnicy,pienia pokutników,złowrogie szepty zmurszałych murów... Baird wydatnie pomógł Renemu do rozsnucia nastroju upiornych koszmarów sennych; atmosfery żarliwych dialogów wewnętrznych dosłyszalnych dla wielogłowego tłumu i dla całej natury, wzniecających wybuchy wściekłego wzburzenia. To wspaniała, przedziwna,rzadka odmiana realizmu scenicznego - rodowodem nie z teatrzyków ogródkowych czy bulwarowych,ale z fabryki monumentalnych wizji,jaką niekiedy- na szczęście - teatr współczesny bywa. W scenografii Kosińskiego uderzają zamaszyste piony,stromizny schodów,widma luźnych głazów grożących przywaleniem,zmiażdżeniem,unicestwieniem. Schody - nie schody... Bramy -nie bramy... Okna - nie okna... Krajobraz katakumb,mrocznych arkad pałacu Tyberiusza na Capri lub odkopanych domów na zboczu Palatynu. Brama,przez którą ślepy Edyp odchodzi na wygnanie,wiedzie nie w stronę Kolonos,ale donikąd,w zaświaty... Ganiono Kosińskiego za kostiumy; dla mnie są one pomysłowe,wynalazcze,nadspodziewane. Kroju zwyczajnych zgrzebnych koszul chłopskich,pokryte girlandami sznurów czy galonów,które przeobrażają je w kunsztownie udrapowane szaty. Szata Edypa,po zdarciu z niej owych galonów,wygląda na szorstki wór pokutny,na białą włosiennicę. Edyp w bieli,Jokasta w czerni; ta biel,ta czerń - to nie kolory,to królewska nagość ich obojga. Kreon w szacie żółtej. Tejrezjasz w niebieskiej - już barwni,jaśni, jaśniepańscy,jaskrawi,wielmożni. Gawiedź - w gamie ciemniejszej: czerwień,zieleń,fiolet,brąz. Jest w tym unaoczniona hierarchia; jest to plastycznie mądre.Przypomina się Beato Angelico: istoty niebiańskie - ze słonecznego złota i księżycowego srebra; ludzie - w mięsistych, soczystych ugrach,karminach i ochrach. To także unaocznienie hierarchii.
Teatrowi Dramatycznemu najszczersze powinszowania!