Artykuły

Odmienne stany świadomości w "Burzy" Garbaczewskiego

"Burza" w reż. Krzysztofa Garbaczewskiego w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

"Żeby ci Dutkiewicz dutki zabrał", "Żeby cię Zanussi na casting zaprosił", "Żeby cię Halinka [bufetowa w Teatrze Polskim - red.] karmiła" - takie klątwy wyrzuca z siebie Kaliban (Paweł Smagała) w najnowszej wersji "Burzy" w Teatrze Polskim we Wrocławiu

Spośród bardziej wulgarnych wyzwisk, jakimi ciska w Prosperę (Ewa Skibińska), można wyłowić i to, które zrobiło niedawno we Wrocławiu największą medialną karierę. Ale nie w bezpośrednich odniesieniach do rzeczywistości tu i teraz tkwi siła spektaklu Krzysztofa Garbaczewskiego.

Błyska się i grzmi

Zanim się ta "Burza" na dobre rozhula, porwie nas zmysłowa scenografia Aleksandry Wasilkowskiej - trafiamy na wulkaniczną wyspę wywróconą na nice albo do brzucha wieloryba. Wciąż tu coś bulgocze, szumi, świszcze. Niebo pęcznieje, nabrzmiewa, żeby osunąć się bezwładnie, jakby wypuszczało z siebie powietrze. Ta scenografia jest jak żywy, oddychający organizm, z rozświetlającą się co i rusz błyskawicą w samym centrum. Co ciekawe, tego wrażenia drzemiącej w niej organicznej siły nie psuje wcale nowoczesna technologia, z unoszącym się nad sceną dronem włącznie. Plastyczny kształt stapia się z kompozycjami Jakuba Duszyńskiego, wyładowującymi punkową energię w piosenkach w wykonaniu Marcina Pempusia (Ariel) i potęguje hipnotyzującą moc tego przedstawienia.

Narkotyczny odlot

Garbaczewskiemu udało się na scenie Polskiego wyczarować spójny świat. Jeśli już nas wyspa Prospery zassie, to na dobre. Trudno się od jej uroku uwolnić - twórcy znaleźli taki ekwiwalent dla magicznych sztuczek czarodzieja z Mediolanu, który swoją mocą objął także widownię.

Czym jest wyprawa na wyspę? Ma w sobie coś z narkotycznego odlotu, wycieczki w odmienne stany świadomości, czy na pogranicze życia i śmierci. W tym świecie wypranym z kolorów symboliczne przejście z czerni w biel w finale może oznaczać przekroczenie tej granicy.

Łysa głowa Prospery Ewy Skibińskiej podpowiada kilka tropów, przed jednym z nich trudno dziś uciec - to skojarzenie z osobą po chemioterapii. Zastajemy ją leżącą na scenie, osłabioną, palącą papierosa, snującą cichym głosem swoją opowieść. Jest wyczerpana burzą, jaką wywołała. Ale czym jest ta burza? I czym jest rak, który toczy Prosperę?

W tej samej scenie opowiada Mirandzie (Małgorzata Gorol) historię swojego wygnania. Dialogu tu nie ma - jest spotkanie przedstawicielek dwóch pokoleń, które nie są w stanie się zrozumieć nawzajem. Starsza żyje własną traumą, młodsza dusi się w niej i robi wszystko, żeby od jej przekleństwa uciec. Tak napisał to Szekspir, każąc Prosperowi upewniać się kilkakrotnie, czy Miranda go słucha, ale ta sama sytuacja przeniesiona na relację matka-córka sprawia, że oglądamy Mirandę, jakiej dotąd nie widzieliśmy - obojętną, śmiertelnie znudzoną i zmęczoną tą narracją, z którą nic już jej nie łączy.

I mimo że ten wątek trochę gubi się w opowieści Garbaczewskiego i Cecki, widzimy, jak stopniowo wyspa ze swoją dziką mocą stwarzania nowych wizji z pustki zasysa Mirandę - później także Ferdynanda (Andrzej Kłak) - i jak Prospera, uwolniona od córki, której mogłaby swoją traumę przekazać w spadku, stopniowo odzyskuje siły, rozkwita. W roztańczony, rozśpiewany po cygańsku (jeden z czarów Ariela sprowadza na scenę zespół Romani Bacht) finał, w te dziwne zaślubiny z Alonzą (Halina Rasiakówna) wchodzi z jasną twarzą i błyszczącymi oczami.

Inaczej niż Miranda, której euforia szybko pryska. I kiedy to ona w finale wypowiada monolog Prospery, przemawia przez nią strach, gorycz, niepewność. I bezradność - bo w przeciwieństwie do matki zupełnie nie wie, co zrobić z tą odzyskaną, uwolnioną od historycznego dziedzictwa wolnością. Zostanie na wyspie. Tak jak Kaliban, którego Prospera nie tyle niewoli, co dostaje w spadku po wiedźmie Sykoraks - scena, w której podaje mu pierś, niczym niemowlęciu, ma w sobie niepokojący urok.

Wolność artystyczna?

Pytanie o wolność brzmi w tym spektaklu szczególnie mocno - także o tę artystyczną. Bo jest też ta "Burza" opowieścią o tęsknotach za "prawdziwym Szekspirem" i "prawdziwym teatrem". I o ile z większością Szekspirowskiego tekstu twórcy obeszli się z należnym mu szacunkiem, to dwóm wesołym pijakom - Stefanowi (Wojciech Ziemiański) i Trinkulowi (Andrzej Szeremeta) - dają nowy tekst i nową osobowość - wyrzuconych na margines życia teatralnego aktorów. Większość spektaklu spędzają w wydrążonej w ziemi (lub położonej pod sceną) norze (lub kanciapie) Kalibana (lub aktora, który go gra), wspominając te stare dobre czasy, kiedy teatr miał prawdziwą moc.

Obie rzeczywistości - sceniczna i zakulisowa - wciąż się przeplatają, doprowadzając do kulminacji, kiedy tym dwóm przybyszom udaje się wtargnąć na scenę. Ich zamach na Prosperę staje się zamachem na współczesny teatr, próbą odwrócenia jego ewolucyjnych procesów.

Ten wątek znajduje przedłużenie w kulisowych rozmowach, w które wchodzi się - mimo niepokoju przebijającego przez kończące spektakl słowa Mirandy - z lekkim sercem. "Ja się poczułem zabawiony. A zdarzało mi się na Szekspirze być powalonym" - esemesuje do mnie w dzień po spektaklu zaprzyjaźniony premierowy widz. Też poczułam się zabawiona, ale i zahipnotyzowana, zaczarowana. I to mi wystarczyło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji