Tu mi był Eden...
DŁUGO zwlekał teatr lat osiemdziesiątych z czytaniem wielkiej literatury romantycznej. Nadal jeszcze to czytanie odbywa się bez wiary w możliwość rewizji tradycji scenicznych, bez nadziei jakby na doścignięcie siły wielkich politycznych dramatów, bez potrzeby skomentowania rzeczywistości przez teatr.
Nieśmiało wraca do warszawskich teatrów Słowacki. Narodowa Scena otwiera tragedią romantyczną "Mazepa" swoją działalność w tymczasowej siedzibie na Woli. Otwiera, przypisując się tradycji wielkich inscenizacji tej sztuki. W tym pierwszym utworze Słowackiego, jaki doczekał się światła sceny, jeszcze za życia Autora i to w ... Budapeszcie polska tradycja teatralna notuje wielkie kreacje. Od Modrzejewskiej, Leszczyńskiego poprzez Węgrzyna, Adwentowicza, Osterwę aż do współczesnych, powojennych lat - Barszczewska, Hańcza, Holoubek, żeby wspomnieć tylko niektórych.
Warto tę wielką tradycję przypomnieć, bo w tej "tragedii honoru", pozbawionej tak charakterystycznej dla romantyzmu widowiskowości, napisanej z wielką dyscypliną kompozycyjną, aktor jest siłą główną i podstawową. Teatr Narodowy na Woli wystawia "Mazepę" nie dysponując zbyt silnym zespołem. Jest to stan constans na tej scenie, bądź co bądź reprezentacyjnej. Proces jej odradzania się z popiołów toczy się powolnie i odbija na kształcie artystycznym produkcji. Wiele o tym mówiono, pisano i - niestety - trzeba to powtórzyć przy okazji najnowszej premiery. Godnej, ale nie zachwycającej. Rzecz została pomyślana zgrabnie - pełny (niemal bez skrótów) tekst poddany absolutnej dyscyplinie sceny. Statyczna, funkcjonalna, koturnowa dekoracja stanowi tło dla krwawego romansu z honorem w tle. Dla tragedii Mazepy, wplątanego w gry i zabawy możnych świata tego?..., może dla sensacyjnego melodramatu?... No właśnie!... Reżyser nie zajął w tej sprawie stanowiska, nie miał własnego zdania, po prostu pokazał tekst, jakim go Autor podpowiedział.
Konsekwencją tego faktu jest wolna ręka, dana aktorom. Każdy tam gra swoje widzenia dramatu. Stanisław Mikulski, którego znowu po latach i przyjemnością ogląda się na scenie, jest królem Janem Kazimierzem, dobrotliwym, żądnym zabawy człowiekiem, burzącym porządek i mroczną moralność zamczyska Wojewody, kóremu zamierza porwać żonę (zresztą zupełnie nie wiadomo dlaczego, bo nie jest to kobieta oszałamiająco urodziwa w tym przedstawieniu). Paweł Galia - Mazepa, po prostu rzetelnie recytuje tekst nie szukając żadnego klucza do tej postaci, która mogłaby stać się dominantą tragizmu (jak to już nieraz bywało) lub choćby odbiciem tragicznych przeżyć, rozgrywającyh się wokół.
Nic dziwnego, że ciężar dramatyzmu bierze na swoje barki Wojewoda, sarmacki upór i butę doprowadzając niemal do wymiarów uczuć antycz-
nych bohaterów. To wybitna rola Krzysztofa Chamca, aktora, który tym razem znalazł szlachetną równowagę pomiędzy prawdą wypowiedzi scenicznej a dużymi możliwościami warsztatowymi. Z pełną konsekwencją buduje studium zazdrości, spotęgowanej przez zdradę, a spłaconej przez rozpacz i śmierć. Dzięki tej właśnie roli "Mazepa" w Teatrze Narodowym nie jest tylko "kryminalnym romansem".
Mimo wszystko tak właśnie odbiera dramat widownia, przeważnie młoda. Jaka charakterystyczna jest reakcja widzów na słynną kwestię z dramatycznego pożegnania Wojewodzica z macochą. Młody powiada: "Tu mi był Eden" - a nam kojarzy się to już tylko z serialem o krokodylu i pięknej Stefanii!...
To najgłośniejszy alarmowy sygnał jaki rozległ się w polskim teatrze, przed którym stoi znowu wielkie zadanie popularyzatorskie i edukacyjne, czy tego chce, czy nie chce. Klasyka narodowa jest tej edukacji fundamentem. Dobrze więc, że do teatru wraca, nawet jeśli nie zawsze zyskuje kształt doskonały.
PS. Dla porządku sprawozdawczego dodać trzeba, że klimat przedstawienia - w zgodzie ze scenografem - buduje muzyka Tadeusza Woźniaka, tym samym debiutującego w Teatrze Narodowym.