Artykuły

Majewski: Oby Wrocław nigdy nie osiągnął krakowskiego stężenia

- W trakcie burzy wokół spektaklu "Do Damaszku" Klata wznawiał "Jerry'ego Springera" we wrocławskim Capitolu. Różnica dwustu kilometrów i dwie rzeczywistości. W Krakowie protest wzbudziła kopulacja z elementem scenografii, we Wrocławiu lecą te wszystkie "chuje", "cipy" i do tego w opowieści prawie ewangelicznej - i nic, spokój na widowni - mówi Sebastian Majewski, wrocławianin kierujący obecnie Starym Teatrem w Krakowie.

Ze swojego dyrektorskiego gabinetu wyrzucił antyki, ściany pomalował na zieleń i bakłażanowy fiolet. Zamiast biurka z epoki blat z płyty wiórowej na betonowych pustakach

Magda Piekarska: To jest gniazdo rewolucji?

Sebastian Majewski: Tak - rewolucji krakowskiej.

Burza wokół Starego Teatru przycichła?

- Tli się. Te wyładowania będą wracać, choćby przy okazji wyborów. Do dziś zastanawiam się, co ją wywołało. Wprowadziliśmy inne myślenie o teatrze, ale nie tak znowu rewolucyjne. Musieliśmy trochę ludzi zwolnić, to mogło spowodować opór. Ale po "Do Damaszku" zdarzały się tu przedstawienia bardziej prowokacyjne - choćby "Msza" Artura Żmijewskiego i Igora Stokfiszewskiego - odegrana od początku do końca, z kazaniem, z komunią. Postawiliśmy wszystkie służby na nogi i nic się nie wydarzyło. Bo taki protest musi być napędzony, ludzie muszą być skrzyknięci - przez media, przez proboszcza. A teatr zaczyna mieć inne zadanie i powtarza: to wy macie decydować, a nie pozwalać, żeby ktoś robił to za was.

W trakcie tej burzy wokół "Do Damaszku" Klata wznawiał "Jerry'ego Springera" we wrocławskim Capitolu. Różnica dwustu kilometrów i dwie rzeczywistości. Tutaj protest wzbudziła kopulacja z elementem scenografii, tam lecą te wszystkie "chuje", "cipy" i do tego jeszcze w opowieści prawie ewangelicznej - i nic. Przychodzi publiczność - lekarze, prawnicy, prezesi - spokój na widowni.

Oswoił się pan z Krakowem?

- Nie czuję wielkiej więzi, dobrej energii między mną a miastem. Chociaż obrastam nim. Mam swoje miejsca, w których się spotykam z przyjaciółmi. Specjalnego przyciągania jednak nie ma. Ale i nie dbam o to.

W drodze do Starego mijałam Jamę Michalikową, Piwnicę pod Baranami, kawiarnię Vis-a-vis, obrośnięte legendą siedziby dawnej cyganerii. A gdzie ta młoda krakowska bohema?

- Nie wiem, czy w Krakowie w ogóle jest bohema. Jego mieszkańcom wydaje się, że tu wszystko jest najlepsze. A jak się przyjrzeć od środka, okazuje się, że Kraków jest nie tyle kulturotwórczy, co raczej kulturowtórny.

Nie ma ważnego środowiska teatralnego, chociaż na metr kwadratowy jest tu może więcej aktorskich talentów niż w innych miastach, nie ma ciekawej sceny muzycznej, plastycznej, artystów performatywnych. Kraków żyje bardziej festiwalami niż codzienną produkcją. To byłoby bardzo ciekawe miasto, gdyby nie miało takiego zadęcia.

Ale może krakowianom z tym lepiej. Może niepotrzebnie wraz z Janem Klatą wybijacie ich z tego dobrego samopoczucia.

- Robimy to, bo pochodzimy z miejsc - Janek z Warszawy, ja z Wrocławia - które straciły ciągłość historyczną. Zmiana jest dla nas czymś naturalnym. A tu jak wymyśliliśmy, że zmienimy nazwę Sceny Kameralnej na Scenę Kameralną#KOLONIA, wywołaliśmy ogromne niezadowolenie, bo po co zmieniać, skoro tak było zawsze.

Tutaj każda zmiana budzi niepokój, niezgodę, zamyka, wyklucza możliwość dyskusji. Kiedy robiliśmy krótkie wprowadzenia do spektakli, żeby pokazać widzom, na co sobie mogą jeszcze pozwolić w teatrze, jeden z nich wykrzyczał: "My to wszystko wiemy, jesteśmy z Krakowa". To było magiczne zdanie, dzięki któremu zrozumiałem wiele. I nie wyobrażam sobie, żeby ktoś coś takiego powiedział we Wrocławiu. Jednocześnie tutaj jest to tak naturalne i oczywiste, że nie sposób z tym polemizować. I mam do tego szacunek.

Nie kusi pana, żeby opowiedzieć Kraków, tak jak ze Sceną Witkacego opowiadał pan Wrocław, a z Teatrem Dramatycznym - Wałbrzych?

- W jakimś stopniu opowiadamy to miasto spektaklami, konsekwencją, żeby nie stracić tego, co tu sobie założyliśmy.

Tematów jest mnóstwo - ci wszyscy dziwni artyści, którzy tutaj byli, a których nikt nie pamięta, bo się nie zmieścili w krakowskie ramy, przez rodzaj szaleństwa, który nie został zaakceptowany. Nowa Huta, przyczepiona do Krakowa, która niby się z nim zrosła, ale jednak nie do końca. Sprawa śmierci Pyjasa, bo to temat wciąż niezałatwiony, pewnie dlatego, że bohaterowie tej historii żyją. Legenda Piwnicy pod Baranami i to, co się pod nią kryje. Secesja, która straciła potencjał awangardy i zamieniła się w gadżet.

Kraków ogałaca swoich twórców z potencjału rewolucyjnego. Stawia im ławeczki, te fatalne pomniki, najgorsze z możliwych.

I nie ma pokusy, żeby uderzyć w tę ławeczkę?

- Jest. Ale trzeba to przeprowadzić z precyzją dobrego stratega. Nie jednym działaniem, ale procesem. Bo inaczej zostanie to potraktowane jako incydent, bezpodstawny zamach. Tutaj przy rewolucji trzeba się nakombinować. Bo łatwo można wygrać bitwę, trudniej wojnę.

Wszystko jest tak ponaznaczane historią, tradycją, legendą, że trudno jest zrobić coś od początku. Zupełnie inaczej niż np. w Wałbrzychu, gdzie każda praca jest pracą u podstaw. W Krakowie wszystko jest emblematem - od schodów, przez scenę, po samych aktorów. Słowo "Wawel" wypowiedziane ze sceny, która jest 300 metrów od zamku, brzmi zupełnie inaczej niż w Warszawie czy we Wrocławiu.

Mając w zespole np. wspaniałą Dorotę Segdę, musimy sobie zdawać sprawę, że ona również jest dla widzów ikoniczna.

Że jest siostrą Faustyną?

- Tak. I że jeżeli dostanie inne zadanie, może to budzić u widzów niezgodę. To stało się jednym z zapalników afery, która wybuchła przy okazji "Do Damaszku". I stąd, w mojej opinii, te krzyki w stronę Doroty, ale również zachwyty nad jej rolami już nie tylko u Klaty, ale choćby w ostatniej realizacji Moniki Strzępki w "nie boskiej komedii WSZYSTKO POWIEM BOGU!".

Tu każde dotknięcie powoduje reakcję. Nawet dawanie kwiatów jest skomplikowane - trzeba widzieć, komu, jak i w jakim momencie.

Brakuje panu ziemi do odkrycia?

- Odwagi mi brakuje. Bo to nie jest odważne miasto. Tutaj zrozumiałem, na czym polega konserwatyzm, to takie okopanie się, funkcjonowanie w znanym światku. Nawet młodzież krakowska wynosi z domu bardzo konkretny garnitur cech i poglądów, które na pierwszy rzut oka można zidentyfikować.

Jak?

- Po ubiorze chociażby. Widać, że to jest młodzieniec z domu prawników, bo już nosi marynarkę z modnymi łatami i aktówkę. A obok stoi drugi, o artystycznych ambicjach, który nie boi się mieć jakiejś dziwacznej peleryny. To wszystko wynika z ugruntowanej tradycji mieszczańskiej, która we Wrocławiu dopiero się buduje. Jak ktoś mi mówi, że jego rodzina mieszka w tej samej kamienicy od dwustu lat, co ja mogę powiedzieć? Że mieszkam w tym samym mieszkaniu od 1979 roku, rekordzista powiedziałby, że od 1945.

Wrocław jest wolny od takich postaw?

- We Wrocławiu mieszczaństwo dopiero się tworzy. A wraz z nim potrzeby i snobizm. Teraz też gmachy, do których trzeba będzie chodzić. Trzeba będzie mieć pieniądze, żeby kupić bilet. A jak już go kupię, to będę miał oczekiwania.

Bardzo bym chciał, żeby Wrocław tego krakowskiego stężenia nigdy nie osiągnął. Ale niestety dostrzegam we Wrocławiu takie zastyganie, które mnie niepokoi. Nie widzę tej dynamiki, która dawniej mnie fascynowała. Fermentu, wzajemnie oddziałujących inicjatyw.

Dziś czuje się wyraźnie, że wszystko jest związane z Europejską Stolicą Kultury. Ktoś stara się o grant, o program, ktoś pisze projekt. Wszystko poddane jest bardzo ściśle ukierunkowanej polityce kulturalnej, której celem jest rok 2016. Tylko czy w tych ramach jest miejsce na inność, różnorodność, otwartość?

Na całe szczęście z krakowskiej perspektywy widać jeszcze wyraźniej, że z Wrocławia, z Legnicy, z Wałbrzycha wyszło to, co najciekawsze w polskim teatrze. Niestety, trafiają się urzędnicy, którzy nie mają tej świadomości. I padają fatalne strzały. Z jednej strony cięcia w dolnośląskiej kulturze, z drugiej strony muzeum Marilyn Monroe, Tauromachia i jeszcze zróbmy coś w Rynku, żeby wszyscy zobaczyli, najlepiej w telewizji. A to pochłania masę pieniędzy! I do tego często są to okropne bzdety. Strasznie się tym emocjonuję, żyję tym, co się we Wrocławiu dzieje.

Sześć lat temu we Wrocławiu odbierał pan nagrodę Warto, która wtedy debiutowała. I pan debiutował - jako nowy dyrektor teatru w Wałbrzychu, który przyszedł z offu. Jak pan widzi tę drogę?

- Mam poczucie, że przydarzyło mi się coś, czego nie planowałem. Nie miałem ambicji być dyrektorem czegokolwiek, o Narodowym Teatrze nie wspominając. Skończyłem studia w Białymstoku, a to taka szkoła, o której nikt nic nie wie. Nie miałem wielkich ambicji i może to mi pomagało, bo przecież te cele, które młodzi ludzie dziś muszą sobie stawiać już w przedszkolu, powodują pewnie szaloną frustrację. I dlatego do dziś uważam, że najważniejszą moją życiową decyzją było założenie na Nadodrzu Sceny Witkacego.

To była nietypowa wolta. Reżyserował pan w teatrach instytucjonalnych, robił ciekawe spektakle. I rzucił to dla offowej sceny.

- Jestem bardziej krytyczny. Zrobiłem spektakli kilka, ciekawy był może jeden. Reszta była poszukiwaniem, z tym że nie wiedziałem za bardzo, czego szukam. Nie odnalazłem się w oficjalnym nurcie, byłem za słaby, nie miałem na siebie pomysłu, inni na mnie też. Po nieudanej przygodzie w Toruniu, gdzie robiłem "Kronikę wypadków miłosnych", stwierdziłem, że muszę sobie coś w głowie poustawiać, bo za chwilę będę robił przedstawienia tylko po to, żeby zarobić pieniądze, zupełnie bez sensu. Z pomocą przyszła mi praca w Studium Kształcenia Animatorów Kultury, w którym kilka lat wcześniej się uczyłem. I z tego spotkania z młodzieżą pojawiła się wizja Sceny Witkacego.

Tutaj uczyłem się teatru razem z nimi. Nikt mi nie mówił, że tak się nie robi. Sprawdzaliśmy, nie wiedzieliśmy nic na pewno.

A skąd Witkacy w nazwie?

- Zauroczenie młodości. To były lata 80., kiedy zaczęło się o nim mówić. Ukazała się antologia PiWowska w srebrno-zielonej okładce, którą trzeba było wystać nocą w księgarni. Uwodził, bo był dziwny, szalony, tyle rzeczy robił naraz. Był facetem, który przyszedł do restauracji, włożył kotleta do portfela i wyszedł. Tworzył własne słowa i nimi mówił. Chodził na pyfko i wynko. Był kolorowy, niezwykły. W dodatku przyszedł do mnie w czasie, kiedy moim zmartwieniem było pytanie, kto będzie miał takie same juniorki jak ja. Kiedy w 1988 roku dowiedziałem się o pogrzebie Witkacego, zwolniłem się ze szkoły, wsiadłem w pociąg i pojechałem.

To był ten pogrzeb, kiedy pochowano zamiast niego Ukrainkę?

- Niesamowite przeżycie. Kwiecień, a tam śnieg, czuwanie w Teatrze Witkacego, obok stoi Kora w długim, fioletowym płaszczu. I zaraz po tym wszystkim, kiedy na 40-lecie mojego wrocławskiego V LO przeprowadzałem wywiad z prof. Deglerem, który był znanym absolwentem, on w największej tajemnicy mi wyjawił, że tam pochowali nie Witkacego, ale jakąś kobietę. To był dla mnie szok - no bo jak to, przecież ja tam byłem, widziałem!

Witkacy był mi też był potrzebny w pracy z młodzieżą - żeby im pokazać, że będąc jednym człowiekiem, można robić wiele rzeczy. Że to, że jestem aktorem, nie oznacza wcale, że mam wyłącznie wychodzić na scenę i mówić tekst. Że wszystko jest możliwe.

To wtedy odkrył pan Nadodrze?

- Mnie ono zawsze fascynowało. Jestem z Nowego Dworu - tam mieszkam do dziś, w blokach, z których nie mogę się wyprowadzić, bo mam do nich sentyment. Któregoś dnia przeszedłem przez Most Pomorski i wpadłem, przeżyłem rodzaj iluminacji. Zrozumiałem, że żyję w mieście, które było kiedyś wielką niemiecką metropolią, z niesamowitą architekturą. Potem zapuszczałem się tam często. A kiedy uczyłem się SKiBie, poczułem ten lokalny koloryt - za oknem mieliśmy DH Odra, pod którym popołudniami Cyganie prowadzili rozśpiewane, mocno zakrapiane alkoholem życie towarzyskie. Kiedy wróciłem do Wrocławia z Białegostoku, zacząłem poznawać bliżej dzielnicę, ludzi. Dziś jak jestem we Wrocławiu, nie ma mowy, żeby tam nie pójść. Chociaż teraz to wizyty sentymentalne - przypominają mi się te miejsca, widzę, jak się zmieniają. Chciałbym tam jeszcze coś zrobić.

Jak to się stało, że Witkacy wsiadł do tramwaju?

- Wymyśliłem sobie, że przeprowadzę ludzi fragmentami torów tramwajowych, które pojawiają się na Jedności Narodowej, potem zakręcają w Kilińskiego, Prusa i dochodzą do kamienicy na Świętokrzyskiej. Tamtędy przed wojną jeździła linia 7/8, okrężną trasą. Wokół tej trasy toczyły się różne działania artystyczne, ale chodziło też o to, żeby podnieść wyżej oczy, zobaczyć fasady, zdobienia, te okna z opaskami, świadczące o tym, jak bogata była ta dzielnica. Całość kończyła się na placu Bema, gdzie w miejscu dzisiejszej plomby rozciągała się łąka porośnięta mleczem. To był mój pierwszy projekt, "Tramwaj Delvaux", który nadał kierunek moim działaniom - nie myślałem o teatrze dokumentalnym, a o budowaniu magii, bawieniu się kodami ukrytymi w tej przestrzeni.

Łatwo było w nią wejść?

- Dziś wydaje mi się, że tak. Tam była ogromna chłonność. I nigdy nie zakończyło się to awanturą, chociaż wchodziliśmy na klatki schodowe, na strychy, do piwnic, prywatnych mieszkań. To było takie heroiczno-pionierskie działanie. Mnóstwo rozmów odbyliśmy wtedy, wysłuchaliśmy historii o powojennych przesiedleńcach. O niepewności, jaka im towarzyszyła, strachu, że zaraz wybuchnie trzecia wojna światowa. O tym, jak przyjechali ze zwierzętami, jak hodowali je na podwórkach, jak tam się uprawiało ziemniaki i kapustę. Jak na raz funkcja miasta zmieniła się z nowymi mieszkańcami na wiejską. To było fascynujące, bardzo mnie uruchamiało. I nie tylko mnie. To wtedy zaczęła się budować tożsamość, oparta na zaakceptowaniu świadomości, że to było również miasto niemieckie. Pojawiały się pierwsze pytania: co jest ważne? Jaka relacja nas łączy z tą przestrzenią?

Wydaje mi się, że powódź 1997 roku spowodowała, że wszyscy zapragnęliśmy nagle się dowiedzieć, co to znaczy być wrocławianinem. Miasto nagle zyskało dla nas jakąś wartość i trzeba było odpowiedzieć na pytanie, na czym ona polega.

W czasie powodzi poczuliśmy się wspólnotą, tak jak latem 1980 roku.

Ten proces oswajania niemieckiej przeszłości wytracił dynamikę. I nie do końca wiadomo, co dalej, dokąd z tą wiedzą.

- Fakt, ta narracja o niemieckim Wrocławiu wkrótce stanie się nieatrakcyjna. Ale mamy mnóstwo innych fantastycznych historii. Te wszystkie dekady lat 60., 70., 80. To jest np. opowieść o pomyśle stworzenia tu Doliny Krzemowej. Tutaj powstawały pierwsze polskie komputery, tutaj działał Zakład Elektronicznej Techniki Obliczeniowej. To jest dla mnie osobista historia, bo moi rodzice tam pracowali. Może przez to zawsze miałem poczucie, że mieszkam w nowoczesnym mieście. I miałem wrażenie, że to jest spójny pomysł na nie - że jak są miasta przemysłowe, akademickie, tak tu będzie nowoczesna technologia, która przecież we Wrocławiu istniała nawet na poziomie szkoły średniej. W Elektronicznych Zakładach Naukowych już w latach 60. kształcono informatyków. Może gdyby nie komputer Odra z zakładów Elwro, trudniej byłoby wpaść na pomysł organizacji Festiwalu Wro? Ta bliskość nowych technologii i sztuki jest czymś bardzo frapującym.

Ale trzeba myśleć o przyszłości. Wrocławiowi brakuje wizjonera, kogoś, kto powie: posłuchajcie, widzę to tak.

A jak pan to widzi?

- Kosmicznie, chociaż nie przez gwiazdy, wielkie nazwiska. Kosmiczny mógłby tu być ferment, proces, w którym każdy ma swój udział i wszyscy coś robią. Bo przecież dostępność do kultury nie polega na bonusach, ale na tym, że stwarza się możliwość każdej twórczości. Wrocław zawsze był alternatywny, więc szukajmy tych powiązań z alternatywą na całym świecie.

Historię komputera Odra dałoby się w teatrze opowiedzieć?

- Na pewno. Jakby dobrze pogrzebać, sukces Apple'a ma trochę wrocławskich korzeni. A na pewno kilka chromosomów.

Jak to się stało, że pan uciekł od komputera?

- Chyba w kontrze. Bo jak człowiek tak mocno jest w czymś zanurzony, to albo w to idzie głębiej, albo robi coś odwrotnego. Ja wybrałem tę drugą drogę.

Ale czuję jakiś ogromny sentyment i potencjał w takiej opowieści.

Jak usłyszałem niedawno, że jest pomysł wyburzenia budynku ZETO, pomyślałem, że się tam przywiążę, jak ekolodzy do drzew. Pamiętam, jak przychodziłem do rodziców do pracy. Była tam pierwsza klimatyzowana sala. Stały w niej komputery. Chodziło się w białych kitlach. Musiało być sterylnie. No i sala nazywana "końcówki", gdzie na maszynach pisano kolejne dane do programów.

Science fiction trochę?

- Tak, a przy tym tam pracowała elita. To, czym się zajmowali, było marginalne, ekskluzywne, otwierające na kontakt ze światem. Pracowało się na trzy zmiany, bo komputery liczyły non stop. Z tyłu budynku było patio, z kawiarnią, parasolkami. Ale pracownicy mieli takie poczucie własnej wyjątkowości, że często chodzili na tatara do Monopolu. Ten tatar był szczytem luksusu. To jest wszystko do opowiedzenia.

Rozumiał pan ten komputer?

- Nigdy nie rozumiałem, jak przetwarza te dane. Rodzice tłumaczyli mi system zerojedynkowy. Algorytmy nie bardzo do mnie docierały. Ale ogólną zasadę miałem uchwyconą.

A 7 października 1984 roku co się stało?

- Miałem trzynaście lat, mama zabrała mnie na Scenę Kameralną. Wcześniej chodziłem do Teatru Lalek, ale to były takie zbiorowe, klasowe wyjścia, przeważnie rano, kiedy wszyscy byli bardziej zajęci jedzeniem kanapek niż tym, co się na scenie działo. A mama wymyśliła sobie, że będzie mnie wprowadzać w różne przestrzenie dorosłego życia. Teatr był wśród nich. To był "Świętoszek" w reżyserii Jacka Zagajewskiego z Jerzym Schejbalem w roli Tartuffe'a i Eliaszem Kuziemskim jako Orgonem. Strasznie mnie to zaczarowało.

Ale co konkretnie?

- Cała ta sytuacja. Spektakl z dorosłymi na widowni. I rytuał: trzeba zostawić płaszcz w szatni, wziąć numerek, kupić program. Ja zresztą tę datę znam nie dlatego, że mam taką dobrą pamięć, ale że do dziś mam w domu programy ze wszystkich spektakli, jakie kiedykolwiek obejrzałem. Pamiętam, że na widowni było ciepło, i jak reflektory gasły, były tak rozgrzane, że jak stygły, to można było usłyszeć takie "pyk, pyk, pyk". Słychać było światło! No i odkryłem inny świat - że aktorzy grają, że do mnie, że siedzę na widowni, że to jest inne niż rzeczywistość, że na mnie wpływa, że słucham, że mi się podoba. Zaraz potem poleciałem do Teatru Polskiego z prośbą o plakaty. To były afisze z panoramą Wrocławia i tekst - nic specjalnego. Ale dla mnie były magiczne - cały pokój nimi wykleiłem. Dwa tygodnie później - drugi spektakl, "Niemcy" w reżyserii Henryka Adamka z Igorem Przegrodzkim jako prof. Sonnenbruchem. Tutaj zrozumiałem, co to jest aktorstwo. I że teatr to jest to. Poczułem się zainfekowany. Ale dobrze.

Pana teksty sygnowane są dwoma nazwiskami: Majewski i Pilgrim. Za tym drugim ma się kryć informatyk z Drezna. Po co panu ten Pilgrim?

- Żeby się przemienić. Jak piszę, jestem inną osobą niż ta, która siedzi w gabinecie i podpisuje trzysta ważnych i nieciekawych podań.

Jakiś rytuał temu towarzyszy? Przebiera się pan?

- Nie, to tutaj, w środku coś się wydarza. Ta perspektywa, którą sobie wymyśliłem - człowieka z zewnątrz - daje mi trampolinę, żeby podnieść się poza doraźność. Nie umiem działać interwencyjnie - coś się dzieje, siadam i piszę. Robię wtedy straszne rzeczy. Muszę mieć szersze spojrzenie. Długo szukałem takiego mechanizmu, który je uruchomi. I znalazłem Pilgrima.

Kiedy się pojawił?

- To był 1998 rok, robiłem spektakl "Pierwsza Polka" Horsta Bienka w Gliwicach. Jednym z bohaterów tej powieści jest Andreas Pilgrim, wrocławianin, który z powodu zbliżającej się wojny trafia do ciotki, do Gliwic. I sam czułem się takim Pilgrimem, który przyjechał z Wrocławia i zaczął odkrywać miasto, które okazało się nieoczekiwanie piękne, nowoczesne, niemające nic wspólnego z naszym wyobrażeniem o Śląsku. I jak zacząłem myśleć o tekstach o Nadodrzu, Pilgrim wrócił do mnie jako papierek lakmusowy niemieckich historii. To też rodzaj zabawy, którą prowadzę z aktorami, dziennikarzami. Niby wiedzą, że on nie istnieje, ale zawsze proszą: "Dobrze, to teraz pogadajmy z Andreasem". No i gadamy.

To kolega, przyjaciel, brat?

- Ktoś, kto ma te lepsze cechy, których ja nie posiadam.

Czyli?

- Jest poukładany, precyzyjny, spokojniejszy, bardziej racjonalny niż emocjonalny. Jest moim dopełnieniem. W nim znajduję to, czego nie mam, a czego mi brakuje.

Bliżej mu do komputerów. Taka alternatywna wersja życiorysu?

- Może rzeczywiście jest tą drugą częścią mnie, tym potencjałem, który nigdy się nie zrealizował? Mam wrażenie, że dzięki niemu szerzej widzę. Wprowadza porządek do rzeczywistości. Pewnie dlatego, że jest informatykiem.

A jakby napisać własną historię? Tak sześć lat do przodu? Co widać?

- Powiem raczej, co chciałbym zobaczyć. Chciałbym trochę popracować w Krakowie, a potem miałbym marzenie poprowadzić mniejszy teatr albo wrócić do Wrocławia i zająć się drobnymi działaniami, animacją w kulturze. Czuję, że to mnie pociąga, tego mi brakuje. Rodzice przenieśli się do Kobierzyc, zawsze jak do nich przyjeżdżam, myślę sobie: może w takim kobierzyckim domu kultury?

Siedzi w panu ten niedokończony kaowiec?

- Tak. Bo ja marzę, żeby zrobić coś ważnego dla ludzi i dla siebie. Bo wydaje mi się, że mam coś jeszcze do powiedzenia.

Wrocław kusi?

- Cały czas. Niezależnie, czy tam mieszkam, czy bywam, jest dla mnie bezpieczną przestrzenią. Nie mam problemu, żeby wytłumaczyć, jak dojechać na Psie Pole. Stronę w "Gazecie Wyborczej" mam ustawioną na Wrocław. Interesuje mnie wynik wyborów we Wrocławiu. I to, czy na Nowy Dwór pojedzie tramwaj. A nie, czy na Krowodrzy, gdzie teraz mieszkam, będzie nowy rynek czy Biedronka. Bo ja się tu wciąż czuję jak turysta. Ale udomowiony.

* Sebastian Majewski, reżyser, dramaturg. Wrocławianin, absolwent reżyserii Akademii Teatralnej (na Wydziale Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku), współpracował z Teatrem Wierszalin, we Wrocławiu tworzył offową Scenę Witkacego. Od 2008 do 2012 był zastępcą dyrektora w wałbrzyskim Teatrze Dramatycznym, obecnie piastuje to stanowisko w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Wraz z Janem Klatą zrealizował głośne przedstawienia "Transfer!" we Wrocławskim Teatrze Współczesnym, "Sprawę Dantona" w Polskim i "Trylogię" w Starym. Laureat WARTO w kategorii "Teatr" w pierwszej edycji konkursu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji