Artykuły

Gorzów Wlkp. Pożegnanie ks. Witolda Andrzejewskiego

Postawił Boga ponad teatr. I ważny był dla Niego każdy człowiek Mógł poświęcić się karierze aktorskiej, wybrał jednak kapłaństwo. I to z jakim skutkiem! Takiego księdza nie spotyka się co dzień. W środę Gorzów pożegnał ks. prałata Witolda Andrzejewskiego.

To był człowiek wychowany na trzech podstawowych wartościach. Bogu. Honorze. I Ojczyźnie - mówi mi Jarosław Porwich, przewodniczący gorzowskiej Solidarności. Wspominam z nim człowieka, którego śmierć opłakiwały w ostatnim tygodniu tysiące gorzowian - księdza Witolda Andrzejewskiego.

Kapłana, którego życiorys z trudem można byłoby zmieścić w jednej książce, a co dopiero w artykule. Kapłana, którego rola, nie tylko dla Gorzowa, była wyjątkowa...

Witold Andrzejewski urodził się 5 kwietnia 1940 r. w litewskim Kownie. W tym samym roku w Charkowie zginął jego ojciec. Andrzejewskiemu została tylko matka. To właśnie obok jej grobu na gorzowskim cmentarzu został pochowany w ostatnią środę.

Gdy miał 20 lat, Andrzejewski zaczął występować w gorzowskim teatrze. - To był dobry aktor. Był ulubieńcem ówczesnej dyrektor, pani Ireny Byrskiej - opowiada dzisiejszy szef Teatru im. Osterwy Jan Tomaszewicz.

Aktorska pasja została w ks. Andrzejewskim przez całe życie. - W 2008 r. nagrywaliśmy płytę z poezją Zbigniewa Herberta (w latach 6o. poeta był dyrektorem literackim w gorzowskim teatrze - dop. red.). Na płycie były recytacje Zbigniewa Zapasiewicza, Anny Seniuk, Krzysztofa Kolbergera. Do nagrania zaprosiliśmy też księdza Andrzejewskiego. Gdy przyjechaliśmy do studia, powiedział: "Nie leży mi ten tekst. To nie mój wiersz". Wybrał inny ("Wróżenie" - dop. red.). Przeczytał go a vista, czyli od razu. Gdy dowiedziałem się, że ksiądz umarł, włączyłem sobie ten wiersz i słuchałem -wspomina dyrektor teatru.

- Aktorstwo go nobilitowało. Andrzejewski-aktor był popularny, a kobiety, delikatnie mówiąc, za nim szalały. Ten facet mógł mieć każdą - dodaje Jarosław Porwich, przewodniczący gorzowskiej Solidarności.

Ksiądz Andrzejewski jej kapelanem był do śmierci.

Po kilku latach grania na scenie, 26-letni aktor wykonał woltę w swoim życiu. Rzucił aktorstwo dla kapłaństwa. - Sam tego nie rozumiał. Poszedł do pani dyrektor Byrskiej i powiedział, że zdecydował się iść do seminarium - mówi Tomaszewicz. Teatr, choć był dla Andrzejewskiego wielką miłością, to jednak był na drugim miejscu. Po Bogu.

- Ksiądz Witold powiedział mi kiedyś, że nie mógł uciekać od kapłaństwa. Gdy zgłosił się do seminarium, był pewny, że szybko go stamtąd wyrzucą. Czuł jednak, że Bóg go tam woła - opowiada mi z kolei ks. Zbigniew Samociak. Dziś jest proboszczem w Krośnie Odrzańskim, ale jego rodzinną parafią jest ta, w której przez wiele lat - w latach 70. jako wikary, a od 1989 r. jako proboszcz, pracował ks. Andrzejewski - Niepokalanego Poczęcia NMP przy ul. Mieszka I w Gorzowie.

Kleryka Andrzejewskiego z seminarium nie wyrzucili. W1972 został kapłanem. I to jakim!

- Tak jak kardynał Stefan Wyszyński w skali narodowej stawiał opór władzy komunistycznej, tak samo ks. Witold wiatach 70., gdy dopiero budziła się opozycja, spełniał taką rolę w Gorzowie. Jego nie trzeba było prosić, żeby chodził na procesy polityczne. I to w sytuacji, gdy innych trzeba było namawiać do tej roli. Dla niego to było oczywiste. Nie szedł, aby patrzeć władzy na ręce. Jego obowiązkiem było być tam, gdzie ludzi sądzą - wspomina Marek Jurek, dziś poseł do Parlamentu Europejskiego, a wówczas licealista.

W latach 70. nastoletni Jurek, przyszły marszałek Sejmu, zetknął się z nietuzinkowym kapłanem, gdy ten prowadził duszpasterstwo akademickie. - To była rzecz osobliwa, bo było to duszpasterstwo w większości dla licealistów.

Ksiądz Andrzejewski był dla nas nauczycielem modlitwy. Mówił o wierze, o pierwszeństwie Boga w życiu. Był wychowawcą gorzowian pod względem moralnym.

Duszpasterstwo to był także ośrodek kultury narodowej. Ks. Witold dbał, by organizowane były tu wykłady historyczne czy teologiczne. To stąd wywodzi się premier Kazimierz Marcinkiewicz czy kanclerz PWSZ w Gorzowie Roman Gawroniak - mówi Marek Jurek.

13 grudnia 1981 ks. Andrzejewski był inicjatorem odczytanego w gorzowskich parafiach listu krytykującego wprowadzenie stanu wojennego. Osobiście jeździł też do ludzi, by ostrzec ich przed internowaniem. Siłą rzeczy został kapelanem gorzowskiej Solidarności. Rozpoczął też comiesięczne msze za Ojczyznę w katedrze. - Kazania, które na nich wygłaszał, z jednej strony były przepojone patriotyzmem, a z drugiej nadzieją. Przychodziłem na te kazania, żeby naładować akumulatory - mówi Porwich. Opowiada też, że homilie kapelana "S" były nagrywane i analizowane przez służby bezpieczeństwa, a sam duchowny był inwigilowany: - Andrzejewski szedł w tym samym kierunku, co ks.

Jerzy Popiełuszko. Oni obaj mówili o tym samym.

- Dziś z dokumentów Instytutu Pamięci Narodowej można wyczytać, że ks. Andrzejewski miał skończyć tak jak ks. Jerzy - mówi ks. Samociak.

Gdy nadeszły lata 90., ks. Witolda można było... słuchać w radiu. Codziennie przez dziesięć lat na antenie diecezjalnego radia Gorzów prowadził tuż przed 12.00 rozważania i modlitwę Anioł Pański. - Gdy dochodziło południe i przychodził ks. Andrzejewski, mówiło się, że "Anioł nadlatuje". Jego modlitwy były słuchane w całym mieście i nikt nie przełączał radia.

Wszędzie, gdzie się weszło - do biur, sklepów - było słuchać wspaniały tubalny głos księdza - wspomina Wanda Milewska, wówczas dziennikarka radiowa. - Przychodził kilka minut wcześniej, wyciszał się. Rozważania trwały kilka minut. Mówił je z głowy, ale zawsze był przygotowany.

Dostosowywał się z ich tematyką nie tylko do świąt, ale też do życia. Gdy tylko skończył modlitwę, ludzie od razu wydzwaniali, by móc porozmawiać z nim poza anteną.

Gdy zakończyła się przygoda z radiem, ks. Andrzejewski znów został kapelanem. Tym razem lubuskiej policji. - W swoją posługę angażował się bez reszty. Brał udział w oficjalnych policyjnych ceremoniach, jednak przede wszystkim towarzyszył nam w codziennym życiu. W każdy czwartek służył radą i dobrym słowem, spotykając się z policjantami w komendzie wojewódzkiej. On żył dla innych -mówi Ryszard Wiśniewski, komendant wojewódzki policji.

Ostatnie lata życia ks. Andrzejewskiego to walka z chorobami, m.in. czerwienicą i zakrzepicą. - Był twardzielem, bo znosił to dzielnie. Jakiś czas temu jednak się poddał i przestał walczyć, palił papierosy do końca - mówi Porwich. - Potrafił też fuknąć na nas. I to nie byle jak! Używał takich określeń, które człowiekowi szły aż w pięty. Na szczęście nikt na nikogo się nie obrażał. Miał cechy normalnego człowieka. Wbrew temu, że był kapłanem, nie szanował tych, którzy byli miękcy. Chciał, żeby każdy miał kręgosłup i umiał walczyć z przeciwnościami.

- Nie lubił też kwiatów anturium. Gdy trzeba było udekorować kościół, mówił: Wszystko, byle nie one - wspominają w rozmowie ze mną parafianie. Swojego zmarłego 30 stycznia księdza zapamiętają do końca życia. Dlaczego? - Czy to małe dziecko ze świetlicy, czy osoba potrzebująca pomocy materialnej, dla niego ważny był każdy człowiek - mówią.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji