Artykuły

Isabelle - motyl przyszpilony miłością

Powiedzmy wprost: kameralna, rozpisana na trójkę aktorów, krótka sztuka fran­cuskiego dramaturga Jeana-Claude'a Sussfelda, której przedstawienie na Scenie Ka­meralnej kaliskiego Teatru im. W. Bogusławskiego trwa niewiele ponad godzinę - ar­cydziełem nie jest. Jej oryginalny tytuł "Ma petite fille, mon amour" ("Moja córe­czka, moja miłość"), tłumaczka Barbara Grzegorzewska zmieniła i polska prapre­miera dramatu Sussfelda, która przypadła na czas 40. Kaliskich Spotkań Teatral­nych, odbyła się pod tytułem "Nazywam się Isabelle..." Powszechny od lat w naszej kinematografii precedens odstępowania od wiernego tłumaczenia tytułów filmów za­granicznych, który krytycy uważają za obyczaj naganny, zda się teraz przenosić na obszary dramaturgii.

Autor, Jean-Claude Sussfeld uro­dził się w r. 1948 na planie kręcone­go wówczas filmu i tak oto - dopo­wiada jego biograf - z natury przy­padku został "skazany na żywot fil­mowca ". Dziś jest wziętym reżyse­rem, dla potrzeb kina adoptuje sztu­ki i powieści innych pisarzy, jest twórcą telewizyjnego serialu i wie­lu telenowel. Teaudiowizualne pro­fesje i związany z nimi sposób myś­lenia w sposób wyraźny zaciążyły na sztuce "Nazywam się Isabel­le...", która jest debiutem dramatur­gicznym Sussfelda. I wcale nie cho­dzi tu jedynie o taki detal, że w retrospekcji wydarzeń scenicznych autor posługuje się odtwarzanymi z magnetowidu scenami z dzieciń­stwa bezpowrotnie utraconej Isabel­le, które utrwalili jej rodzice.

Trudno bowiem oprzeć się wra­żeniu, że tekst "Ma petit fille, mon amour" to bardziej scenariusz ka­meralnego filmu psychologiczne­go czy kolejnego odcinka serialu telewizyjnego. Ta stopniowo ob­nażająca wnętrza trzech postaci, ich wzajemne zależności i rosnące między nimi napięcia rozgrywka słowna, ukazana w zbliżeniach kamery z pewnością byłaby bar­dziej przekonująca niż sytuacje, którymi reżyser spektaklu kalis­kiego i aktorzy starają się wypeł­nić aż nadto dla tej sztuki akurat rozległą przestrzeń Sceny Kame­ralnej.

Tych pokrewieństw filmowych, czy jeszcze bardziej telewizyjnych w "Nazywam się Isabelle..." odna­leźć można znacznie więcej. W trakcie przedstawienia, nie znając jeszcze życiorysu Sussfelda, raz po raz nie mogłem oprzeć się wraże­niu, że oto mam do czynienia z prze­niesionym na scenę kolejnym od­cinkiem serialu latynoamerykań­skiego. I to odczucie wraz z spowol­nionym biegiem spektaklu utwier­dzało się coraz bardziej. Począwszy

od fabuły, a właściwie rozwijającej się sytuacji, poprzez dialogi, aż po pointujący sztukę suspens - wszy­stko to wydało mi się aż nadto zna­jome, choć - przyznać trzeba - poda­ne przez sprawnego autora w spo­sób nieco bardziej wyszukany niż w odcinku telewizyjnego serialu czy opery mydlanej. - Ale - niestety - to jest akurat to! I widz, już po pier­wszych kwestiach, które padają ze sceny, po zarysowaniu sytuacji, bez trudu zgaduje, jak dalej potoczy się akcja, wyprzedza w myślach zda­nia, padające w dialogu, domyśla się zakończenia sztuki. Trudno wy­kluczyć, że w nadambitnym reper­tuarze jubileuszowego sezonu sce­ny kaliskiej, sztuka Sussfelada zna­lazła się właśnie z tych powodów, aby dać takie satysfakcje szerszemu kręgowi widzów. - Choć nie jedyny to powód. "Toksyczni rodzice" bo­wiem coraz częściej stają się proble­mem naszych czasów, a ich dzieci nie tylko ich ofiarami, lecz także sprawcami nieszczęść, które doty­kają innych.

Wróćmy jednak do teatru. Oto do mieszkania Huguette (w tej roli Małgorzata Andrzejak) i Leonce (gościnnie Zygmunt Bielawski), wkracza domokrążczyni sprzedają­ca encyklopedie, Irene (Ewa Szum­ska, studentka PWSP we Wrocła­wiu). Starsze małżeństwo rozpoz­naje w niej swoją córkę, która przed wielu laty wyszła z domu i nie po­wróciła. Zrazu przekonują zasko­czoną i zdumioną Irenę, że jest ich córką, gdy ta usiłuje protestować, uciekają się do środków bardziej drastycznych. Młoda dziewczyna, spętana więzami, odurzona środka­mi psychotropowymi staje się za­kładnikiem ich wyobraźni, więź­niem poddanym nieustannemu pra­niu mózgu. Zostają jej nieustannie przypominane fakty, zdarzenia, drobne szczególiki, rekwizyty i lu­dzie, z którymi spotykała się w dzie­ciństwie zaginiona Isabelle. Poka­zywane są jej rodzinne filmy video. Każdy z rodziców, w tajemnicy przed drugim, podpowiada Irene kolejne epizody z życia zaginionej córki. I tak dzień po dniu, noc po no­cy, aż Irene przepoczwarza się w Isabelle i przystaje na to, by być ich cudownie odnalezioną córką, którą Huguette i Leonce uwalniają, bo wiedzą, że będzie do nich powraca­ła. Tragiczną prawdę o Isabelle zna tylko ojciec, ale i on ją odrzuca, go­dzi się na grę w tej psychodramie, niepogodzony z samobójczą śmier­cią córki, która nie wytrzymała jego toksycznej nadopiekuńczości. Jego egoistyczna miłość do córki połą­czona z potęgującą się zazdrością o każdy jej samodzielny krok, stała się dla Isabelle więzieniem ubezwłasnowalniającym także psychi­cznie. Dla ojca - entomologa była najpiękniejszym motylem przyszpilonym w jego kolekcji.

Przedstawienie sztuki Sussfelda na kaliskiej scenie jest ściszone. Rozegrane przez aktorów między konfidencjonalnym szeptem roz­mów prowadzonych przez Hu­guette i Leonce a próbą krzyku ry­chło więznącą w gardle, który miałby przekonać Irene - Isabelle do ich racji. I sądzę, że o takiej właśnie tonacji tego spektaklu za­decydował nie tyle sam reżyser - Piotr Kruszczyński, co Zygmunt Bielawski, znakomity aktor grają­cy rolę toksycznego ojca, tłumiący w sobie tajemnicę bezpowrotnie zaginionej córki, wierzący w moż­liwość jej powrotu, gotowy przy­stać na udział w kolejnej psycho­dramie. Za sprawą Bielawskiego jego Leonce jest zwyczajnym człowiekiem, nie ma w sobie ża­dnych demonicznych cech, prze­żywa stratę Isabelle, niepogodzo­ny z nią cierpi, nie może (a może nie chce) przystać na rolę wino­wajcy, bo jakaż to wina, darzyć nadmiarem miłości własne dziec­ko? Zygmuntowi Bielawskiemu, dla którego jury 40. Kaliskich Spotkań Teatralnych nie znalazło miejsca na liście laureatów festi­walu, choć na to zasłużył, świetnie partnerują Małgorzata Andrzejak i Ewa Szumska, którą jury obdarzy­ło "wyróżnieniem dla młodej ak­torki". I ten tercet aktorski nie tyl­ko tuszuje wszystkie miałkości dramatu Sussfelda, ale sprawia, że nawet widz, który je wytropił, ze spektaklu wychodzi ze sporą daw­ką przeżyć a może i satysfakcji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji