Artykuły

Wszystko jest jeszcze przede mną

- Wiele razy usłyszałam: "Za ładna do tej roli". Basia Sass wiele razy mi mówiła: "No zrób coś ze sobą. Jesteś za ładna". "Ale co? Mam się pociąć?" - pytałam. A tak naprawdę każdą aktorkę można dobrze ucharakteryzować - mówi EWA KASPRZYK, aktorka Teatru Kwadrat w Warszawie.

Jedna z najlepszych i najodważniejszych polskich aktorek. Udowadnia, że bez względu na wiek kobieta może uwodzić seksapilem i cieszyć się życiem. Nam opowiada, skąd ma tyle energii i czy rzeczywiście jest w czepku urodzona.

Ma Pani opinię osoby odważnej, wręcz niekonwencjonalnej. Obchodzi Panią to, co inni myślą o Pani?

Ewa Kasprzyk: Gdyby mnie w ogóle to nie obchodziło, to byłabym osobą bezrefleksyjną. Ale prawdą jest, że kiedy miałam dwadzieścia lat, przejmowałam się dosłownie wszystkim. Z czasem, a może z kolejnymi sukcesami, nabrałam pewności siebie. Teraz umiem złapać dystans. Roześmiać się. Bo wszystkim i tak się nie dogodzi. Gdy zobaczą mnie w mocnym makijażu, powiedzą: "Ale się Kasprzyk zmalowała". A gdy zobaczą zupełnie bez makijażu, powiedzą: "Mogła się przynajmniej umalować"...

To właśnie dlatego w końcu - jak piszą na plotkarskich portalach - zdecydowała się Pani wystąpić w wiosennej edycji "Tańca z Gwiazdami"?

E. K.: Ja też czytałam te plotki (śmiech).

Ale gdyby ktoś rzeczywiście do Pani zadzwonił z taką propozycją, zgodziłaby się Pani?

E. K.: Nie wiem, nie zastanawiałam się nad tym. Ale myślę, że mogłaby to być fajna zabawa i zrobienie czegoś innego niż czterysta dwudziesty ten sam spektakl w teatrze. No i jaka publiczność! W teatrze każdego wieczoru mam na widowni czterysta osób, tutaj mogłabym mieć cztery miliony...

A umie Pani w ogóle tańczyć?

E. K.: Skąd!

I nie bałaby się Pani, że odpadnie w pierwszym odcinku?

E. K.: Starałabym się podejść do tego optymistycznie i pomyślałabym, że może chociaż w drugim.

Nie lękałaby się Pani ocen?

E. K.: Całe życie jestem oceniana. Co mam się bać? Przecież wiem. że w takich programach jadą równo.

Po kim ma Pani ten optymizm i dystans do siebie?

E. K.: Na pewno nie po mamie. Ona była urodzoną pesymistką. I ja długo widziałam świat w czarnych barwach. Z wiekiem stałam się taka jak ojciec, który był samą radością. Ale pamiętam, że mama pisała mi w pamiętniku: "Śmiej się wśród ludzi, płacz tylko w ukryciu, bądź lekka w tańcu, ale nigdy w życiu". Uczyła, że nie wszystko jest na wynos. Dla świata mam mieć twarz pogodną. Nie obnoszę się więc z problemami, nie lubię nimi innych obarczać.

A ojciec co wpisywał?

E. K.: "Ucz się pilnie jak Mickiewicz w Wilnie". I może coś w tym jest. W każdym razie uczyłam się najlepiej z całego rodzeństwa. Byłam molem książkowym.

Była Pani kochanym dzieckiem?

E. K.: Bardzo. Rodzice kochali mnie nad życie. Może dlatego, że byłam najmłodsza w rodzinie i w ogóle miało mnie nie być. Rodzice mieli już dwójkę dzieci - moją pięcioletnią wówczas siostrę i czteroletniego brata, i nie planowali kolejnego. Kiedy okazało się, że mama jest w ciąży, nie wiedzieli, co robić. Ojciec był nauczycielem, więc żeby jakoś tę rodzinę utrzymać, pracował na kilku etatach. Ciąża była kłopotem. Ale zdecydowali się na mnie. Potem okazało się, że ta ciąża była z podwójnym płodem. I w którymś momencie ja "wciągnęłam" ten drugi płód - tak bywa czasem w ciążach bliźniaczych.

A to stąd w Pani tyle energii?!

E. K.: Kiedyś siostra powiedziała: "Ewka, ty jesteś tu, za chwilę tam, robisz kilka rzeczy na raz i nie możesz usiedzieć w miejscu". "Nie wiem, skąd mam tyle energii" - odpowiedziałam. I wtedy ona opowiedziała mi historię tego podwójnego płodu.

Była Pani ukochaną córeczką tatusia, czy to mama hołubiła?

E. K.: Ja byłam ulubienicą babci. Babcia mieszkała z nami i to ona rządziła domem. Faworyzowała mnie szalenie. Z dzieciństwa pamiętam babcine pierogi i bułkę drożdżową, która zawsze musiała w domu. Babcia mówiła mi: "Pamiętaj, że trzeba mieć coś na wypadek gdyby przyszli goście - nalewkę, ciasto. Zawsze musi też być posprzątane, a ty schludnie ubrana". A ja... nic mi z tego dziś nie zostało. Mam tylko poczucie estetyki, więc potrafię ładnie nakryć do stołu. Mama też średnio gotowała, a ojciec nie umiał nawet wody zagotować na herbatę. Kiedy mama umarła, nie potrafił zrobić nic. Ale zaraz odezwały się koleżanki. Chciały myć okna, posprzątać. Wdowiec to kęsek dla kobiet. Jedna od razu przeszła do rzeczy, bo zadzwoniła i zaczęła: "Leon, a ile ty masz emerytury?" Potem znalazł panią, która została towarzyszką na resztę życia. Chodził z nią nawet na dancingi, bo uwielbiał tańczyć. Zawsze był młody duchem. Po nim jestem "szaławiła". On wciąż gdzieś jechał, cały czas go gnało.

A długo potrafi Pani usiedzieć w miejscu?

E. K.: Mam już iść? (śmiech)

Skąd, tak tylko pytam. Po prostu zazdroszczę.

E. K.: Nawet w domu nie potrafię nic nie robić. A to meble przestawię, a to coś poprawię. Ale dla mnie prawdziwy ruch zaczyna się poza domem. Lubię gdzieś pójść, wyjechać, coś stworzyć.

Podobno urodziła się Pani w czepku...

E. K.: I ten czepek nieraz życie mi uratował. Bo różnie w życiu bywało, wpadałam w tarapaty, a jednak jak kot spadałam na cztery łapy. Jak się urodziłam, oprócz czepka, miałam bardzo dużo włosów. Mama wykręciła mi więc lok. I wtedy matka chrzestna, która była szykowną damą w lisach, pachnącą francuskimi perfumami, powiedziała: to będzie artystka.

Była Pani gwiazdą od najmłodszych lat?

E. K.: Długo nosiłam się jak chłopak. Byłam sportowcem - pływałam, chodziłam na gimnastykę artystyczną. A kiedy zakończyłam karierę sportowca, leżałam godzinami na kanapie z talerzem świeżego pachnącego ciasta, które babcia donosiła i czytałam książki. Unikałam towarzystwa. Chciałam się chyba prześlizgnąć cicho przez życie. Na tej kanapie szybko nabrałam kobiecych kształtów (śmiech).

Kto Panią uczył kobiecości?

E. K.: Kobiecości chyba nie można się nauczyć. Albo się ją ma, albo nie. Ja długo wstydziłam się być kobietą. Jako nastolatka się garbiłam, bo chciałam ukryć duży biust. Pamiętam, jak babcia wołała przez okno: "Nie garb się". Kobiece kształty ukrywałam w za dużych, luźnych ubraniach. Moja kobiecość wykluwała się powoli.

Uroda, które wtedy przeszkadzała, potem też była kulą u nogi, czy jednak pomogła w zdobyciu ról?

E. K.: Zawodowo częściej mi przeszkadzała.

Usłyszała Pani kiedyś: "Kasprzyk? Za ładna!"?

E. K.: O, wiele razy usłyszałam: "Za ładna do tej roli". Basia Sass wiele razy mi mówiła: "No zrób coś ze sobą. Jesteś za ładna". "Ale co? Mam się pociąć?" - pytałam. A tak naprawdę każdą aktorkę można dobrze ucharakteryzować. Byłam za ładna do "Bellissimy", którą w końcu jednak zagrałam. Nawet do mojego "mohera" byłam za ładna.

W "Berku, czyli upiorze w moherze" tak Panią ucharakteryzowali, że nikt Pani nie poznał.

E. K.: Nawet własna ciotka. A ludzie przychodzili do kasy i pytali, kiedy w obsadzie spektaklu będzie Ewa Kasprzyk.

Wiele kobiet, nie tylko aktorek, ciężko znosi upływ czasu. Wiek nie jest jeszcze dla Pani problemem?

E. K.: Na pewno gdzieś z tyłu głowy siedzi myśl: dlaczego nie

młodniejemy. Ale nie ubolewam z tego powodu. Jak się przekracza "piątkę", ma się czas dla siebie. Poza tym u mnie wszystko później przychodziło. I studia, i dobre role, i małżeństwo, i macierzyństwo. Niektórzy wszystko mają na pstryknięcie, ja musiałam poczekać. U mnie wiele rzeczy przyszło na stare lata.

Na "stare lata" została Pani pisarką?

E. K.: (śmiech) Czytam teraz "Gniew" Zygmunta Miłoszewskiego i stwierdziłam, że ja jednak nie powinnam pisać. Moja książka powstała tak naprawdę z namowy kolegi dziennikarza. Przekonał, że warto i że pomoże. Wymyślił formułę, że będę jeździć w miejsca dla mnie ważne i budzić dawne wspomnienia. Mam nadzieję, że tą swoją pisaniną nie uraziłam wytrawnych czytelników. To zapis ważnych chwili, moich wrażeń, wspomnień.

W swojej książce jest Pani bardzo szczera.

E. K.: Bo taka jestem. Tylko na szczerości można zbudować relację z czytelnikiem. Nie chcę też okłamywać samej siebie.

Zdjęcia w "Miłości" są odważne... Nie bała się Pani, że powiedzą: "Kasprzyk znowu się obnaża"?

E. K.: I powiedzieli (śmiech). Te fotografie to nie była moja zasługa. Fotografka, Sara Niedźwiecka, która mnie nie znała, bo mieszka we Francji, tak mnie po prostu zobaczyła. Potem słyszałam: dość z tą pornografią, Kasprzyk się obnażyła, znowu pokazała za dużo... Dominował zarzut: w jej wieku! Bo pewnie wszystko by mi wybaczono, gdybym miała dwadzieścia lat, ale "w jej wieku" to jest niewybaczalne. Ale widzi pani, gdzieś w jakimś małym miasteczku przyszły do mnie kobiety i mówią: "Zdjęcia super, tak trzymać".

Podobno po czterdziestce dla aktorek zaczyna się czas, kiedy są dla reżyserów transparentne... A Pani wciąż gra. Jak Pani to robi?

E. K.: Chyba mam szczęście. Bo kogo interesuje dojrzała kobieta? Nikogo. Dlatego brałam udział w kampanii "Pięćdziesiąt plus". Żeby powiedzieć, że kobieta po pięćdziesiątce też jest szczęśliwa, ma ochotę na miłość, na seks. I mówię, żeby kobiety nie bały się być sobą, nie zamykały się w domu i w roli babci. A wracając do mojej gry, jak mnie nie obsadzają, to obsadzam się sama. Lubię brać los w swoje ręce. Tak powstał spektakl "Berek, czyli upiór w moherze" czy "Patty Diphusa". A już niebawem będzie sztuka o Michalinie Wisłockiej.

Lubi pani prowokować? Seksbomba, moherowy beret, teraz Wisłocka i jej życie erotyczne...

E. K.: Kiedy przeczytałam ten tekst o Wisłockiej, pomyślałam: "To jest dla mnie". Wisłocka napisała kiedyś, że jej naprawdę nie chodzi o te pozycje, że przez całe życie szukała miłości, tej nitki, która wiąże jednego człowieka z drugim. I nie wie, czy tę nić znalazła. To tak naprawdę sztuka o miłości. Dlatego jej premiera już w walentynki.

Miłość jest ważna?

E. K.: Najważniejsza. A jej nie doceniamy. Często mówi się, że najważniejsze jest zdrowie. Ja się z tym nie zgadzam. Bo co po zdrowiu, gdy nikt cię nie kocha i ty nikogo nie kochasz. Nawet nie masz z kim tym zdrowiem się cieszyć. Zauważyłam, że zwykle mówią tak ludzie, którzy przeszli poważną chorobę. Ale mam znajomą, która od lat jest sama. Gdy odrzuciła miłość, zaczęły przychodzić choroby. "Dla mnie najważniejsze jest zdrowie" - powtarza. Ale myślę, że gdyby miała miłość, nie byłaby taka chora. I niekoniecznie musi być to miłość do mężczyzny. To może być miłość przyjaciół, matki, dziecka...

A jaką jest Pani matką dla swojej córki, Małgosi?

E. K.: Coraz bardziej wyrozumiałą. Pozwalam jej na coraz większe ekstrawagancje. Myślę, że osiągnęłyśmy przyjaźń. Razem jeździmy na boks do Tajlandii, razem chodzimy na zakupy, razem biegamy. Nadrabiamy stracony czas. Pojęłam fenomen życia tu i teraz. Nie można odkładać życia na potem.

Jakiś czas temu Małgosia przyznała się do depresji. Kobiety w waszej rodzinie są bardzo odważne...

E. K.: Chyba chciała to z siebie wyrzucić. Ostrzegałam, bo w tym kraju łatwiej przyznać się do raka niż do depresji. Bałam się konsekwencji. Ale ona jest odważna po mamusi.

Potrafiła jej Pani wtedy pomóc?

E. K.: Pomogło jej wielu ludzi. Sama nie dałabym rady. Wychodzenie z depresji jest bardzo długie. Bo trudno jest dotrzeć do kogoś, kto pogrążony jest w swoim mroku, kogo nic nie bawi. Na szczęście jej się to udało. Kiedy dziś godzinami rozmawiamy, to jestem szczęśliwa. Bo kiedyś nie potrafiłyśmy rozmawiać wcale. Nie rozumiałam jej reakcji. Kłóciłyśmy się, potem ona się zamykała. "Nie wytrzymam tego" - myślałam. Ta choroba nauczyła mnie też cierpliwości. Zastanawiałam się długo, co jest przyczyną. Obwiniałam siebie, że nie byłam dobrą matką. Ale kiedyś Małgosia powiedziała, że to w ogóle nie chodziło o mnie. Przyszło skądś. Nie wiadomo skąd. Dopadł ją ten smutek bez przyczyny. I bez przyczyny przeszedł.

Córka mieszka w Warszawie, niedaleko Pani, a mąż wciąż na Wybrzeżu...

E. K.: Często przyjeżdża do mnie do Warszawy. Jego praca związana jest z morzem, a morza nie przeniesie do Warszawy.

Trudne jest takie życie na odległość?

E. K.: Łatwiejsze (śmiech). Poza tym się przyzwyczaiłam. Już tak czternaście lat żyjemy na odległość. Kiedy przyjechałam do Warszawy, myślałam, że tylko na rok. A potem mijały kolejne lata.

Jak Pani mąż znosi plotki z brukowców? Nie pytał: "Ewka, co ty tam wyprawiasz w tej Warszawie"?

E. K.: Nie czyta tych głupot. Zresztą dajemy sobie dużo wolności.

Wciąż się kochacie?

E. K.: Myślę, że to jest rodzaj miłości - przywiązanie, sentyment, przyjaźń. Miłość po tylu latach polega też na tym, by być dla siebie dobrym, nawet jak się jest daleko. Pierwszy telefon, jaki wykonuję w razie potrzeby, jest do męża.

Czym Pani zaimponował, kiedy spotkała go Pani po raz pierwszy?

E. K.: Na pewno nie pływaniem (śmiech). Bo swego męża poznałam na pływalni. Powiedziałam, że powinien popracować nad kraulem. I tak się zaczęło. A potem były cudowne lata. Podróżowaliśmy, byłam z nim na kontrakcie w Bułgarii, dużo po drodze wydarzyło się złego i dobrego. Zbudowaliśmy pewną ciągłość, obserwujemy, jak się wzajemnie zmieniamy, jak się starzejemy. Dochodzimy razem do mety. Mimo zawirowań, które niektórzy nazywają skokiem w bok.

Można trwać mimo niewierności?

E. K.: Ja to nazywam słabością albo ułomnością. Przecież wszyscy mamy jakieś słabości. Trzeba sobie nawzajem wybaczać. Jesteśmy tylko ludźmi. My daliśmy sobie dużo wolności. Może czasem wykorzystaliśmy ją za bardzo. Ale najważniejsze, że wciąż chcemy być razem.

I nigdy nie chciała go Pani zostawić?

E. K.: Były chwile zwątpienia.

To co Panią przy nim zatrzymywało?

E. K.: Jego osobowość. To dobry, wesoły, przyjazny człowiek. I najważniejsze - zawsze jest rycerzem. Na nim można polegać. Zawsze mi pomoże. Jest niezawodny. I niezastąpiony. To opoka.

Nie myślała Pani o tym, żeby wrócić na Wybrzeże?

E. K.: Może wrócę...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji