Artykuły

Sałatka nie bardzo operowa

"Muzeum histeryczne Mme Eurozy" w reż. Ingmara Villqista w Operze Śląskiej w Bytomiu. Pisze Regina Gowarzewska-Griessgraber w Dzienniku Zachodnim.

Żal mi artystów, którzy napracowali się straszliwie, a nie przyniosło to lepszych skutków. Nie wiem, dlaczego z "Muzeum histerycznego Mme Eurozy" zrobiono operę. Gdyby nie było w niej zbioru dźwięków, może akcja spektaklu byłaby szybsza i zobaczyłabym przynajmniej dobrą sztukę teatru alternatywnego. A tak, z zapowiadanej nowatorskości wyszedł w Operze Śląskiej groch z kapustą.

W warstwie muzycznej autor Piotr Schmidtke cofnął się o dobre pół wieku, mieszając muzykę konkretną z aleatoryzmem. Czyli zmieszał zmiksowane odgłosy: przyrody, ruchu ulicznego, fabryczne, głosy ludzkie ze sporą przypadkowością wydawanych przez artystów dźwięków. Partytura jest zbiorem obrazków i słów, ze wskazaniem wysokości ich wydawania. I tak męczą śpiewacy i instrumentaliści - zarówno siebie, jak i słuchaczy.

Odczepmy się więc od warstwy muzycznej. Niestety, teksty też nie były powalające, z żałosnymi rymami typu "czy masz pilota - nie, to idiota", raz przeintelektualizowane, a raz płytkie i podwórkowe. Lepiej wypadła za to warstwa plastyczna. Znać więc, że autor libretta, muzyki i scenografii (Piotr Schmidtke) jest przede wszystkim plastykiem. Perfekcyjnie zostały wykorzystane projekcje na horyzoncie, połączenia filmów, animacji komputerowych z prezentacją partytury. Obrazy miały niepokojący klimat, harmonizujący z akcją i dekoracjami na scenie.

Znakomicie w taką konwencję plastyczną wpisała się Barbara Ptak ze swoimi projektami kostiumów. Oczywiście Piotr Schmidtke, artysta interdyscyplinarny, musiał również wystąpić na scenie, chociaż jako zjawa na filmach.

Reżyser Ingmar Villquist wyciągnął z solistów i chóru ich wszystkie możliwości aktorskie. Oni może nawet o takie umiejętności sami siebie nie podejrzewali. Gdyby można było tylko zużyć to w jakimś lepszym celu... Plastykę sceny domyka precyzyjnie ruch, opracowany przez choreografa Henryka Konwińskiego. Dla oka spektakl jest więc bardzo przyjemny.

Do dobrych stron "Muzeum histerycznego Mme Eurozy" trzeba też zaliczyć libretto. Piotr Schmidtke wysnuł opowieść współczesną, nieco matriksową. Eryk myślał, że jest synem znanego malarza. Tymczasem okazuje się, że jego ojciec był bogatym biznesmenem, który karierę malarza kupił. Istnieje bowiem wyspa, na której szczęśliwy żywot wiodą artyści, tworząc w idealnych warunkach. Tyle tylko że nikt ich nie zna, bo dzieła pojawiają się pod nazwiskami ludzi, którzy sobie mogą kupić karierę.

Artystom jest wygodnie tkwić w takim układzie. Sporo w tym wszystkim komputerów, maszyn, wielkich korporacji, odwołań do technicyzacji świata. Historia ma walczyć z płaskością przekazu w sztuce i jej komercjalizacją.

Jak już stwierdziłam na początku, chętnie coś takiego zobaczyłabym w wersji teatru alternatywnego, niekoniecznie siedząc w nowym i wygodnym fotelu w Operze Śląskiej w Bytomiu i oglądając spektakl zrobiony za ministerialne pieniądze. Zastanawia mnie bowiem, czy autor wydając te ostatnie, nie boi się, że sprzedaje swój wytwór światu, z którym chce walczyć?

Sporo znajdziemy w spektaklu odwołań do różnych dziedzin sztuki. Będzie więc dla uważnych widzów coś z filmu "Pancernik Potiomkin", jak i z opery "Pajace". Autor przywołuje też różne telewizyjne programy komercyjne, typu relity show. W sumie spektakl przypomina sałatkę, do której wrzucono wiele smacznych i mdłych kąsków. Efekt jest ciężkostrawny. Jeżeli więc posiłkujemy się tu telewizją, ja pozwolę sobie przywołać "Idola". W kwestii "Muzeum histerycznego Mme Eurozy" w Operze Śląskiej - jestem na nie. Mam tylko nadzieję, że nie spotka mnie los jednego z bohaterów, Profesora, który ginie, bo "twórcy zabili krytyka".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji