Artykuły

Na scenę wchodziło się po drabinie

- Kiedy przedstawienie trwało, nie można było nawet słówka powiedzieć, bo wszystko było słychać na widowni. A na scenę wychodziło się po drabinie. Trudno sobie w ogóle wyobrazić, że w takich warunkach pracowali aktorzy - powojenną Warszawę wspomina aktor, WITOLD SADOWY.

Rafał Dajbor: Wrócił Pan do Warszawy 19 stycznia 1945 r. Jak zapamiętał Pan tamto miasto, widziane po raz pierwszy po wojnie?

Witold Sadowy: Miasto wyglądało żałośnie. Ruiny i zgliszcza. Ulice zasypane gruzami. Psujące się ciała ludzi i zwierząt wydzielały okropny odór. Ludzie z tobołkami szukali w ruinach resztek swojego dobytku. Wywieszali kartki na ocalałych fragmentach domów z informacją, że żyją. Nasz dom na Grzybowskiej ocalał. Zostały w nim resztki mebli, szczątki jakichś fotografii. Zamieszkałem tam z mamą (ojciec i brat zginęli podczas Powstania Warszawskiego). Zająłem się handlem, tak jak robili to inni, aby żyć. W miejscu, gdzie teraz stoi Pałac Kultury i Nauki, znalazłem jakąś budkę, w której sprzedawałem papierosy robione przez mamę.

Zajmując się tym, nie zapominał Pan jednak o swoim teatralnym powołaniu. Na początek września 1939 r. miał Pan przecież wyznaczony egzamin do szkoły teatralnej, który z oczywistych powodów nie doszedł do skutku.

- Cały czas pamiętałem, że chcę być aktorem. Któregoś dnia, w lutym 1945 r., dowiedziałem się, że na Pradze istnieje Teatr Miasta Stołecznego Warszawy. Dotarcie na Pragę nie było rzeczą łatwą. Resztki zniszczonych mostów leżały w rzece. Dzięki mroźnej zimie ludzie przechodzili na praski brzeg po zamarzniętej Wiśle. W ten sposób i ja dostałem się na Pragę. Zobaczyłem na afiszu, że przy ulicy Zamoyskiego 20 działa teatr, którego dyrektorem jest Jan Mroziński, mój przyjaciel z czasów okupacji. Grali tam właśnie "Śluby panieńskie", "Moralność pani Dulskiej" i "Szczęście Frania".

A w jakich okolicznościach Pan debiutował na scenie prowadzonego przez Mrozińskiego teatru?

- Kiedy przyszedłem do Mrozińskiego, padliśmy sobie w objęcia, rozpłakaliśmy się jak dzieci. Powiedział, że spadłem mu z nieba i że będę grał piękną rolę 16-letniego syna burmistrza, Florisa, w "Burmistrzu Stylmondu" Maeterlincka. Zaniemówiłem ze szczęścia. Mroziński kazał mi się zarejestrować w Urzędzie Kultury na Inżynierskiej i... czekać na wiadomość. Wiadomość przyszła w kwietniu. Przyniósł ją goniec. Doszła dość późno, bo przecież nie było żadnej miejskiej komunikacji ani telefonów. Jej treść była krótka - nazajutrz miałem się stawić w teatrze na próbie, przed południem. Było to w ogóle nierealne z powodów komunikacyjnych! Kiedy dotarłem na Pragę, próba w sali na pierwszym piętrze dobiegała końca. Poznałem reżysera, którym był znakomity aktor i cudowny opiekun młodzieży Ryszard Wasilewski, a także Franciszka Dominiaka, Wilhelma Wichurskiego i Elżbietę Wieczorkowską. Nie było tylko Janusza Strachockiego, który grał rolę tytułową. Spotkaliśmy się dzień później. Premiera "Burmistrza Stylmondu" odbyła się 8 maja, a więc w dniu zakończenia II wojny w Europie.

W jaki sposób na Pradze, tuż po wyzwoleniu, znalazł się prawdziwy zawodowy teatr?

- Trzeba pamiętać, że kiedy na lewym brzegu Wisły trwały jeszcze krwawe walki powstańcze, prawy brzeg był już zajęty przez Rosjan i oddziały Ludowego Wojska Polskiego. Tworzyły się tu początki administracji Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Mroziński kierował działem kultury w urzędzie miasta Warszawy i zapewne dlatego zaproponowano mu zorganizowanie teatru. Na początku nie było to takie proste. Najpierw wystawiał składanki muzyczno-recytatorsko-baletowe, nie mając stałej siedziby i grając w różnych punktach Pragi. Jakiś czas później ktoś znalazł w ruinach ocalały egzemplarz dramatu "Majster i czeladnik" Józefa Korzeniowskiego i to była pierwsza prawdziwa sztuka. Premiera została zorganizowana w dawnym przedwojennym kinie przy Inżynierskiej. Kiedy i lewobrzeżna Warszawa była już wolna, Mroziński otrzymał budynek przy Zamoyskiego 20, w dawnym podrzędnym kinoteatrze Popularny, w którym przed wojną wieczorami odbywały się występy estradowe i pokazy filmów. Zwykła rudera, ale jak na ówczesne czasy, był to teatr z prawdziwego zdarzenia! Wchodziło się od Zamoyskiego - ślad tego dawnego wejścia pozostał jeszcze w budynku Teatru Powszechnego.

Jakie warunki tam panowały?

- Scena była niewielka i kompletnie nieprzystosowana do wystawiania spektakli. Nie było kulis ani zaplecza. Garderoby urządzono pod sceną. Zresztą dzisiaj trudno byłoby to nazwać garderobami. Przestrzeń pod sceną została po prostu przedzielona jakąś dyktą i tak powstały garderoba męska i garderoba damska. Nie było wygód sanitarnych, stały jedynie dwa wiadra - jedno z wodą, oczywiście zimną, do mycia się, a drugie do załatwiania czynności fizjologicznych. Kiedy przedstawienie trwało, nie można było nawet słówka powiedzieć, bo wszystko było słychać na widowni. A na scenę wychodziło się po drabinie. Trudno sobie w ogóle wyobrazić, że w takich warunkach pracowali aktorzy.

A czy w owych czasach teatr oferował aktorom coś jeszcze poza zatrudnieniem? W jakich warunkach socjalnych rozpoczynał Pan pracę w zrujnowanej Warszawie?

- Mroziński nie miał dla mnie etatu, ale każdy aktor codziennie mógł liczyć na miskę zupy i bochenek chleba. Wówczas to było naprawdę dużo! Podpisałem umowę na 100 zł od przedstawienia. Ale po próbie generalnej Mroziński od razu podniósł mi na 150 zł. Przedstawienia szły codziennie, bez wolnych poniedziałków, więc w gruncie rzeczy zarabiałem więcej niż ci, którzy mieli etaty.

Skąd Mroziński w całej tej powojennej zawierusze znalazł gotowych i chętnych do pracy artystów?

- Na Pradze mieszkało kilku aktorów, m.in. Józef Zejdowski, Stanisława Kawińska, Helena Stępowska, Janusz Strachocki, Wilhelm Wichurski i Czesław Roszkowski. W późniejszym czasie, kiedy skończyła się wojna, do Warszawy powoli wracali także aktorzy, z tułaczki i obozów koncentracyjnych. Wiedząc, że istnieje na Pradze teatr, zgłaszali się do Mrozińskiego. Pierwsi z nich to Helena Buczyńska, Halina Michalska, Elżbieta Wieczorkowska, Mieczysław Borowy, a potem byli kolejni. Wszystkich ich Mroziński przygarniał i oferował pomoc, pracę, zupę i chleb. Mógł już wtedy wystawiać normalne sztuki. Grano więc "Moralność Pani Dulskiej", potem "Śluby panieńskie", "Szczęście Frania", "Burmistrza Stylmondu", następnie sztukę Laszlo Fodora "Mysz kościelna", którą pokazano pod tytułem "Sekretarka pana prezesa". To była ostatnia sztuka za czasów Mrozińskiego, nie licząc dwóch bajek - "Czerwonego Kapturka" oraz "Jasia i Małgosi". Mroziński zdążył jeszcze w maju otworzyć przy Marszałkowskiej róg Hożej Teatr Mały i przenieść tam z Pragi "Śluby panieńskie". "Obcym wstęp wzbroniony", sztukę Heleny Buczyńskiej o życiu aktorów podczas okupacji, w której grałem Janka, wystawiono 3 września, już za dyrekcji Eugeniusza Poredy. Mrozińskiego odwołano ze stanowiska w czerwcu, nie podając powodów.

To były teatry należące do MTD, czyli Miejskich Teatrów Dramatycznych?

- Nie, jeszcze nie, po kolei. Na początku był Teatr Miasta Stołecznego Warszawy, czyli od września 1945 r. Teatr Powszechny, oraz Teatr Mały przy Marszałkowskiej 69. MTD zaczynały się od rządów Eugeniusza Poredy. To Poreda powołał Scenę Muzyczno-Operową, która 4 grudnia 1945 r. rozpoczęła działalność, wystawiając "Pajace" Leoncavalla i "Verbum Nobile" Moniuszki, a 17 stycznia 1946 r. powstała w tym samym miejscu scena dramatyczna, czyli Teatr Rozmaitości. Tę scenę otwarto "Weselem" Wyspiańskiego - zagrałem w tym spektaklu Widmo.

Brzmi to niesamowicie. Wszędzie leżą gruzy, a tu powstaje teatr za teatrem...

- Owszem, tak właśnie było. Zasługi Mrozińskiego i Poredy są niepodważalne. Podsumujmy: Mroziński otworzył Teatry Powszechny i Mały, a Poreda - Scenę Muzyczno-Operową przy Marszałkowskiej 8, Teatr Comoedia przy ulicy Szwedzkiej na Pradze, a także Teatr Jaskółka, przemianowany niebawem na Teatr Miniatury, przy Marszałkowskiej, w podwórzu między placem Konstytucji a Hożą. Poreda wyszukiwał różne miejsca, które dałyby się adaptować na działalność teatralną i natychmiast otwierał tam teatr. Kiedy zaczęła się budowa MDM-u, teatry Mały i Miniatury zostały zburzone wraz z całością likwidowanej pod nowe domy zabudowy. Teatr Rozmaitości natomiast ciągle zmieniał nazwę. Najpierw był Sceną Muzyczno-Operową, tyle że tą sceną teatr operowy dzielił się z nami, aktorami dramatu. Trzy dni szły opery, a przez resztę graliśmy my. Potem nazywał się Teatrem Dzieci Warszawy, następnie znów Rozmaitości, wreszcie Teatrem Nowej Warszawy. Kiedy w 1955 r. dostał drugą scenę - w Pałacu Kultury i Nauki - otrzymała ona nazwę Teatr Klasyczny. Scena przy Marszałkowskiej zaś została Teatrem Rozmaitości. Dziś w Pałacu Kultury jest w tym miejscu Teatr Studio, a teatr przy Marszałkowskiej nazywa się TR Warszawa i jest to już całkiem inna opowieść.

Był Pan szczęśliwy, mogąc zrealizować wreszcie swoje aktorskie marzenia. W tym wszystkim jednak spadł na Pana obowiązek odnalezienia ciał swoich najbliższych...

- Od matki dowiedziałem się, że mój brat Stefan, żołnierz AK i powstaniec, brał udział w natarciu na Dom Prasy, został ranny i przewieziony do szpitala powstańczego na Śniadeckich. Bomba spadła na szpital akurat w momencie, gdy mój ojciec poszedł odwiedzić brata. Ojciec zginął na miejscu, a brat - miał wtedy 19 lat - z ruin został wyniesiony jeszcze żywy, choć z urwaną nogą. Kilka chwil później skonał na ulicy. Został pochowany w pobliżu Politechniki, w oddzielnym grobie z krzyżem z patyków i pseudonimem "Różanek" wypisanym na tabliczce. Pogrzeb brata, po ekshumacji, był straszny. Wóz konny ze skrzynią udającą trumnę jechał spod Politechniki na Stare Powązki wśród morza ruin, przez wyludnione ulice. Tam, obok swoich dwóch kolegów, spoczął mój brat. Ciało ojca znalazłem później, z pomocą Czerwonego Krzyża, na placu Politechniki, w grobie zbiorowym i po ekshumacji pochowałem na Powązkach Wojskowych, gdzie teraz leży także moja matka i gdzie jest miejsce dla mnie. Poszukiwanie zwłok ojca było czymś makabrycznym, musiałem przerzucać zwłoki z rozkopanej mogiły, szukać, próbować rozpoznać... W końcu poznałem ojca po marynarce. To był pewniejszy sposób, bo twarz była na początku cała w błocie, zniekształcona, niemożliwa do rozpoznania. Pogrzeb wyglądał podobnie jak pochówek brata, z tą różnicą, że ulice były w znacznej części oczyszczone z gruzów i nie aż tak wyludnione.

A czy uczestniczył Pan w odgruzowywaniu?

- Oczywiście. Przy tym pracę mieli dosłownie wszyscy, niezależnie od wykonywanego zawodu. Ludzie po godzinach pracy, jak jeden mąż, brali się do odgruzowywania. Bez maszyn, gołymi rękami, dosłownie cegła po cegle, ulica po ulicy, dom po domu. A potem gruz wywożono furmankami. Powoli w tych gruzach stawały pierwsze latarnie, to tu, to tam po zmroku wreszcie przestawało być ciemno. Muszę w tym miejscu dopowiedzieć, że kiedy grałem w "Burmistrzu Stylmondu", wracałem z Pragi do domu za każdym razem z duszą na ramieniu. Warszawa była ciemna. Do teatru przychodzili głównie ludzie z prawej strony rzeki, bo trudno było przekroczyć Wisłę. Był już most pontonowy w okolicy Starówki, ale nie zawsze dostępny. Drugi most, prymitywny, drewniany, powstał u wylotu ulicy Karowej i dochodził do okolic Targowej. Ten most o 17.00 był zamykany. Jeśli miałem w kieszeni 20 zł, dawałem je żołnierzowi i on mnie przepuszczał. Jeśli nie - to musiałem iść po przedstawieniu przez most pontonowy. Oznaczało to długą drogę przez ciemne ruiny. Drżałem ze strachu, bo miałem jeden jedyny płaszcz i gdyby mnie napadnięto i okradziono, to po prostu nie miałbym w czym chodzić. Mimo to nazajutrz leciałem do teatru jak na skrzydłach.

Na koniec chciałbym jeszcze spytać o film z tamtych lat, a mianowicie o "Zakazane piosenki". To Pan był zastrzelonym przez podziemie skrzypkiem-zdrajcą. Całą rolę zagrał Pan tyłem do kamery. To chyba przykre dla młodego aktora zagrać, ani razu nie pokazując twarzy?

- To była postać autentyczna, dobrze pamiętam z czasów okupacji tego konfidenta - zawsze stał tyłem do przechodniów, wskazując Niemcom miejsce akcji. To nie był mój pierwszy występ w filmie, bo przed wojną, jako uczeń szkoły aktorskiej Hanny Ossorji, zagrałem epizodzik w "Pieśniarzu Warszawy" z Eugeniuszem Bodo. Byłem tym bardzo podekscytowany, a potem w kinie z ledwością sam siebie rozpoznałem w jakimś kadrze, który mignął mi przed oczami. Pewnie, że każdemu aktorowi zawsze przyjemnie jest pokazać twarz, ale przyznam, że w tamtych latach byłem skupiony raczej na teatrze niż na filmie i grając w "Zakazanych piosenkach", w ogóle nie myślałem o autopromocji. Po prostu wykonywałem swój zawód.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji