Artykuły

Klata Fest, czyli super klapa

"Klata Fest." w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Nie zdziwiłabym się, gdyby okazało się, że warszawiakom od pewnego czasu śni się ten sam sen: wizerunek Klaty. Może niekoniecznie z powodu urody, ale na pewno z powodu zalewu "klacizmu", wszak całą stolicę oblepiono Klatą. Gdziekolwiek się ruszyć, z rozmaitych billboardów, słupów ogłoszeniowych, plakatów, pierwszych stron gazet - patrzy nie kto inny, jeno Klata. Aż strach włączyć telewizor. I tak dzień w dzień. Że nie wspomnę już portalu Instytutu Teatralnego, organizatora tego nieszczęsnego festiwalu, na którego stronach internetowych można było dostać aż oczopląsu z powodu takiej ilości tekstów nieprzytomnie zachwalających spektakle Klaty i pasujących go na najwybitniejszego reżysera. I co? I nic, po prostu klapa. Super klapa.

Czy zatem warto było wykładać niemałą pewnie sumę pieniędzy na całą tę imprezę pokazującą spektakle tylko jednego reżysera, które nie tylko nie przyniosły mu chwały, a przeciwnie - obnażyły poważne słabości tego artysty. Przede wszystkim: niewydolność intelektualną. Stąd pewnie Klata kładzie nacisk we wszystkich swoich przedstawieniach na tzw. newsowość. Utwory, po które sięga - bez względu na to czy to są "Lochy Watykanu" Gide'a, czy "Fantazy" Słowackiego, czy "...córka Fizdejki" wg Witkacego - służą mu do mówienia o współczesnej rzeczywistości.

Nie byłoby w tym nic złego, gdyby te "newsy" nie były prezentowane w sposób aż tak propagandowo-plakatowy, a teksty autorów nie uległy całkowitemu procesowi odmóżdżenia. Bo to, że obraz prezentowanej rzeczywistości w spektaklach Klaty jest w wielu wypadkach nieobiektywny, nie może nikogo oburzać, albowiem twórca przedstawienia ma prawo do własnego, subiektywnego postrzegania świata. A poza tym istnieje przecież wolność wypowiedzi twórczej. Tyle tylko, że prezentacja owego obrazu powinna być umotywowana zarówno artystycznie, jak i intelektualnie, zaś wolność w sztuce nie oznacza, że można stosować tzw. fałszywki. A takie "fałszywki" znajdujemy na przykład w "Lochach Watykanu" (Teatr Współczesny z Wrocławia), w scenach ośmieszających Kościół, katolików, a nawet nieżyjącego Ojca Świętego Jana Pawła II. Bo czym innym, jeśli nie tworzeniem fałszywego obrazu rzeczywistości, jest naigrawanie się z ulubionej pieśni Jana Pawła II "Barka", karykaturalnie wykonywanej przez aktora wijącego się po scenie niczym w ataku epilepsji do akompaniamentu gitary w rękach bandziora przebranego za kardynała, co budzi śmiech na widowni. Ale na szczęście są to tylko jakieś pojedyncze śmiechy, które szybko milkną. Nie brak tu także grubymi nićmi szytej, siermiężnej aluzji do Radia Maryja w scenie, gdy z radia słychać modlitwę różańcową. Nie wspomnę już o naigrawaniu się z najbardziej znanego wizerunku Pana Jezusa, powiększonego do ogromnych rozmiarów i zawieszonego w centralnym miejscu na scenie. Itd., itd.

Klata wyraźnie pragnie aspirować do miana obrazoburcy w teatrze. Ale żeby być prawdziwym obrazoburcą, trzeba mieć wiedzę i wypełnić treścią komunikat, który się przekazuje. I nie może to być treść banalna, bo nikt w nią nie uwierzy. Tutaj mamy do czynienia z rzucanymi na scenę niczym w komiksie obrazkami wypreparowanymi z myśli, a zasadzającymi się głównie na szokowaniu widza, czy to obscenami ordynarnego seksu uprawianego przy piosence "Czerwone maki na Monte Cassino" w przedstawieniu "Fantazy" [na zdjęciu] (Teatr Wybrzeże z Gdańska), gdzie z tekstu Słowackiego pozostały właściwie tylko imiona postaci, czy też - by pozostać przy "Fantazym" - zamianą języka poetyckiego na najbardziej rynsztokowe wulgaryzmy już w pierwszej scenie przedstawienia. Zastanawiam się po co, do czego potrzebny był Klacie tekst Słowackiego, przecież tu akcja - jeśli to tak można nazwać - toczy się we współczesnym blokowisku, którego mieszkańcy nie mają nic wspólnego z bohaterami Słowackiego, tak jak ci żołnierze z Iraku uprawiający "balety" na inwalidzkich wózkach. Dobrze jednak mieć w swoim dossier tytuły najwybitniejszych autorów, do tego romantyków. Zawsze to jest jakieś podparcie.

Spektakle Klaty tak są zrealizowane, że bez względu na to, w którym miejscu i który spektakl zaczynamy oglądać, i tak nic nie tracimy. Jedynie czas. A odczuwamy tę stratę czasu silnie. No i to znużenie tandetą spozierającą ze sceny. Wprawdzie reżyser zadbał o to, by widz nie nudził się za bardzo i serwuje mu raz po raz ogłuszającą i niszczącą bębenki supergłośną muzykę, a obrazy przedziela wyciemnieniami, ale i tak w sumie to nie pomaga, dlatego że - jak się okazuje - nie mamy sobie wzajemnie nic do powiedzenia. Nie ma tu dialogu między sceną a widownią, nie ma też relacji między postaciami na scenie, każdy wygłasza albo wykrzykuje swoje i idzie do domu, po czym następuje silne uderzenie muzyczne, wyciemnienie i resztę już znamy.

Jedyny spektakl, który wyłamuje się z prezentowanej na festiwalu miernoty, to - przy zastrzeżeniach dotyczących wykonania aktorskiego - "Nakręcana pomarańcza" według Antony'ego Burgessa. Tu reżyser wprawdzie też wprowadził swoje ulubione wypełniacze pustki scenicznej, tyle tylko że akurat w tym przedstawieniu nie musiał tego czynić w formie "wypełniacza", lecz jako element inscenizacji. Trzeba powiedzieć: udanej inscenizacji, gdzie właśnie jest miejsce na dyskusję z widzem, gdzie podjęty temat przemocy i granicy przebiegającej między złem a dobrem przeprowadzony został wyraziście. Gdybyż jeszcze rzecz cała podparta została dobrym aktorstwem. Ale w tej dziedzinie Jan Klata wykazuje zadziwiającą konsekwencję: nie przywiązuje wagi do wykonania aktorskiego. A może nie potrafi poprowadzić aktorów.

Zastanawiam się, o co chodzi w tym nachalnym lansowaniu Jana Klaty. Bo na pewno o coś chodzi. Może o stanowisko dyrektora teatru?...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji