Artykuły

Imiennik

W pudle z dawną korespondencją szukałem listów od Keta Puzyny; w końcu sierpnia minęło ćwierćwiecze jego śmierci i chciałem coś sprawdzić. W osobnej kopercie, gdzie je wreszcie znalazłem, zaplątał się inny list, zaadresowany podobnym charakterem pisma, co pewnie kiedyś mnie zmyliło; nadawcą był, jak się teraz okazało, Tadeusz Konwicki - pisze Tadeusz Nyczek.

Zupełnie nie pamiętałem, żeby Konwicki kiedykolwiek do mnie pisał. Owszem, znałem go, ale całkiem jednostronnie, z książek po prostu. Kochało się w nich całe moje pokolenie. Konwa, jak o nim z czułością mówił Janusz Anderman, to był nasz ojciec duchowy, mistrz i przewodnik. Nie jedyny co prawda, ale w ścisłej czołówce. Chociaż zaraz... chyba jednak kiedyś zetknęły się nasze dłonie w przelotnym powitaniu. Bodaj przy jakiejś zbiorowej okazji ktoś nas sobie przedstawił... Incydent bez znaczenia. On pewnie nie pamięta i ja ledwo sobie przypominam. A tu w odkopanych papierach ni stąd, ni zowąd list od Konwickiego.

Odręczne pismo, czarny atrament, lekko już wyblakły. Dobra stara szkoła epistolarna. Ciekawym swoją drogą, czy Konwicki wciąż ma to samo pióro i czy nadal pisuje nim listy, jeśli w ogóle je pisze. A nawet jak nie, miło pomyśleć. Przy trzecim zdaniu lektury coś mi zaczęło w głowie świtać. Potem już reszta klapek się otworzyła. To była odpowiedź na mój list do niego, bo przecież ktoś musiał zacząć, z pewnością nie on. Niech mi teraz mistrz-imiennik wybaczy, że bez pozwolenia zacytuję tu jego epistołę. A nuż kiedyś komuś, kto zechce napisać wielką, rzetelną biografię pana Tadeusza, nawet taki przyczynek się przyda.

W-wa, 1. II. 93

Szanowny i Drogi Panie,

Dziękuję za miły i "dożylny" list. Ja Pana cenię, lubię i szanuję, wszystko bym dla Pana zrobił, nawet zapisałbym się na żywe torpedy. Ale sztuki nie mogę napisać. Gdzieś na przełomie lat 40-tych i 50-tych, kiedy wybierałem sobie uboczną konkurencję, zdecydowałem się na film, zarażony nim jeszcze przed wojną. Wyglądało wtedy, że przed filmem jest wszystko, a przed teatrem nic. Jednym słowem postawiłem na kino i dziś troszkę żałuję. Ale wracać na start i próbować teatru, to już się nie opłaca. Nie warto napisać jedną sztuczkę z jakim takim powodzeniem (Kazio Brandys tego spróbował). Oczywiście, gdyby mi przyszedł jakiś fenomenalny pomysł, to pewnie bym zaryzykował. A tak profesji "dostarczyciela tekstów" to mi się już nie chce.

Od dawna męczy mnie Gucio Holoubek i inni przyjaciele aktorzy, a także dyr. Warmiński (który teraz usiłuje coś zrobić na scenie z "Czytadłem"). Ale ponieważ jestem - jak powiadają w Wilnie - "żywuszczy", to kto wie. Może mi przyjdzie coś do głowy, może się zdenerwuję i na złość coś napiszę. Wtedy będę pamiętał o Panu i od razu do Pana się zgłoszę licząc na Pana trwałą życzliwość.

Życzę wszystkiego dobrego na nowej drodze życia i pozdrawiam serdecznie

Tadeusz Konwicki.

P.S. napisałem najdłuższy list w życiu!

Wspomniana przez Konwickiego "nowa droga życia", jak sobie teraz odtworzyłem z dyżurnego życiorysu trzymanego na różne okazje, to było świeże kierownikowanie literackie krakowskiemu Teatrowi Słowackiego. Miałem, jak widać, dosyć ambitne pomysły. Konwicki sztuki oczywiście nie napisał, wtedy ani potem. Nie przyszedł mu do głowy żaden "fenomenalny pomysł" ani się na tyle nie zdenerwował, żeby napisać na złość. Nie łudziłem się zresztą specjalnie, chciałem po prostu spróbować. Kiedy w podobnych okolicznościach, trzydzieści parę lat wcześniej, Puzyna jako kierownik literacki warszawskiego Dramatycznego zaproponował innemu Tadeuszowi, Różewiczowi, dotąd tylko poecie, napisanie sztuki dla teatru, Różewicz siadł i napisał "Kartotekę". Musiałem chyba pozazdrościć Puzynie. Ale albo ja okazałem się mniej przekonujący, albo autor bardziej oporny. A pomyśleć, że w wymienionej czwórce zainteresowanych było aż trzech Tadeuszów. Święty Tadeusz Juda to w końcu patron od spraw niemożliwych. Wobec Konwickiego okazał się jednak równie bezradny. Warmiński rzeczywiście "coś usiłował zrobić z "Czytadłem"". W 1994 Robert Gliński wyreżyserował w Ateneum, któremu Warmiński dyrektorował, adaptację tej powieści. Pięć lat wcześniej na tej samej scenie Krzysztof Zaleski wystawił inną prozę Konwickiego, "Tak daleko, tak blisko" według "Małej apokalipsy". Oba spektakle, delikatnie mówiąc, były takie sobie. Najlepszym teatralnym Konwickim okazało się dopiero "Wniebowstąpienie" Macieja Englerta we Współczesnym z dwa tysiące drugiego. Sam Konwicki zabawił się raz w reżysera, wystawiając w 1994 we wspominanym już Ateneum "sceny dramatyczne" według "Jegora Bułyczowa i innych" Maksima Gorkiego. "Jestem zaprzyjaźniony z Teatrem Ateneum. Tam się czuję jak w rodzinie, fajny zespół, dyrektor, Gustaw Holoubek, stary przyjaciel. Namówili mnie" - komentował później pisarz to przedsięwzięcie. Nie okazało się nadzwyczajnym sukcesem. Sam pisał wspaniałe scenariusze filmowe, które potem równie świetnie realizował. Ale na autora dla teatru nie dał się namówić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji