Artykuły

Jedno zdanie

Przyłaził zawsze o zmierzchu i zawsze w filcowych kapciach. Pukał w okno, mysio czmy­chał w szparę uchylonych drzwi, z gazetowym toboł­kiem pod pachą sunął przy ścianie przedpokoju i bez słowa tężał w rogu kuch­ni, bezbłędnie poza świetl­nym kręgiem lampy. Matka wolno wyciągała z tobołka małe, sine czapki z mięsa, a ojciec i ja nie mogliśmy się nadziwić, co też Bekon ma w sobie, jak bardzo dziwny sekret skrywa w czeluściach głowy, że jest tak dziwacznie maleńki.

Nie, wcale nie o fizykę szło. Franek Bekon był kolosalny. Nie szło o masę, szło o coś subtelniejszego, o ten tik we­wnętrzny, co powodował, że każdemu przejawowi życia Franka Bekona - gestowi, krzykowi, szeptowi, mrugnię­ciu, uśmiechowi, łzie, minie - sam Franek Bekon zdawał się być zbędny. Nawet gdy na rytualne ojca mego zapro­szenie do szkła, rytualnie od­powiadał: "z panem, panie Ka­rolu, zawsze" - wychodziło na to, że głosowi niepotrzebne jest gardło. Namiętnościom Franka Bekona, ciało Franka Bekona było zbędne. Gęsie żo­łądki wyraźnie przerastały ży­wotność masarza w filcowych kapciach.

Bekon - cały Musioł! Jest jakoś tak, jakby aktor Musioł był słowom Pierre'a Charrasa, autora monodramu "Postać" - niepotrzebny. Takie to aktor­stwo. Zresztą, w przedstawie­niu Joanny Grabowieckiej w sumie wszystko - czerwona, u powały maleńkiej sceny Te­atru KTO migocząca żarówka, na powale wyświetlane podo­bizny obrazów Bacona, mon­strualne blejtramy, bezładnie rozrzucone dechy, samotny ki­bel w kącie, udający Chrystusa Lech Cesarz jako Model, te i kilka innych gadżetów, co miały grać nieludzki burdel oryginalnego atelier Baco­na - wszystko, reżyseria, mu­zyka i kostiumy też, było jak Franek Bekon! Z każdą minutą rosła pewność, że barwy, into­nacje, światła, kształty teatru Grabowieckiej niczego do słów Charrasa nie dodają. Są sobie, a jakoby ich nie by­ło... Po cóż więc są w ogóle? Czy nie lepiej było prozę Char­rasa skserować i widzom roz­dać, by w domu, przed snem, przy koniaku poczytali so­bie?...

Z grubsza tak rzecz cią­gnąć miałem. Wychodząc od frazy brawurowo łączącej malarstwo z gęsimi żołądka­mi, pokazać pragnąłem podo­bieństwa między amatorstwem istnienia a teatrem amatorskim, bo każdy teatr, którego cielesność jest zbęd­na tekstowi, to trud amator­ski. Miałem wystartować od... Właśnie - od czego właści­wie? Od tezy? Definicji? Wy­stawienia profesorskiej cenzurki? Ogłoszenia orbi et urbi sądu nie do obalenia, sądu o nicości teatru ciał niepo­trzebnych? Zadekretowania swej pewności w sprawie dzieła?...

W połowie "Postaci" Musioł wygłasza zdanie, którego nie zdążyłem zapisać, a później nie miałem serca, by odnaleźć nazwisko autora, bo u Grabowieckiej Bacon cytuje filozofa. Wybaczcie, przepi­suję z pamięci, a pamięć chy­botliwa. "Każda teza budzi śmiech Boga". Idzie o śmiech litościwy? Szyderczy? Każda teza, czyli każdy grymas py­chy w świecie pełnym sekre­tów, każda teza, każda defini­cja, każde ludzkie strojenie się w pióra pewności, każda ocena zerojedynkowa, każdy dekret, każdy kciuk topornie idący w górę bądź w dół. Tacy my mali - a tacy ponad wąt­pliwościami!... To zawsze bu­dzi litościwe szyderstwo bo­gów.

Jedno zdanie wszystko zmienia. Nie, dzięki myśli filo­zofa amatorstwo teatru Grabo­wieckiej nie pierzcha, godne znikomości istnienia Franka Bekona aktorstwo Musioła - nie nabiera znaczącej sensualności. Za to rumieńce ma­łostkowości dławić zaczynają twe maniakalne czepianie się amatorstwa i znikomości. Zwłaszcza że przedśmiert­na spowiedź, którą Charras - człowiek, co z ciemności al­koholizmu wyczołgał się po słowach przez siebie zapi­sywanych - w "Postaci" wyskowytał, to spowiedź szajbusa niepokojąco znanego...

Godzina. W KTO godzi­na spowiedzi żyjącego trupa. Spowiedź z mordęgi ciała, szukającego swej płci praw­dziwej. Spowiedź z delirycznych żeglug. Spowiedź z mor­derczej miłości do smrodu farb i do barw gniotących oczy bez litości. Spowiedź malują­cego kronikarza, który portre­tował czarne dna gardeł ludzi krzyczących w niebo zawsze ciche. Konfesja dziurawego mózgu, dla którego chodzący po atelier Chrystus nie był po­cieszeniem, lecz tym, czym jest zawsze i wszędzie - wid­mem lęku finalnego, którego już nie sposób namalować, bo niby jak namalować każdemu pisaną chwilę utraty wszyst­kiego?

Jedno zdanie zmienia du­żo. Pozwala opuścić małostko­wość pyszałkowatego dłuba­nia w scenicznej mizerii. Po­zwala usłyszeć źle opowie­dziany ból. Głowa Francisa Ba­cona jest znakiem szaleństwa w istocie zbyt namacalnego, by trzeba było poważnie przej­mować się fiaskiem jej teatral­nych ucieleśnień. I jeszcze coś.

Bywa, że jedno zdanie po­zwala poczuć sedno teatru, który od zawsze na to samo pozwala - pozwala ci na snu­cie twej intymnej opowieści. U mnie Franek Bekon przestał być cząstką szyderstwa, stał się cząstką czasu. Na jednym zdaniu wróciło, co utracone. Kuchnia. Szmer filcowych kapci. Krąg światła. Ojciec za­praszający do szkła. Matka wyciągająca z papieru skarb gęsich żołądków. Czerń dna gardła człowieka krzyczącego w niebo zawsze ciche.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji