Artykuły

Fast food albo dlaczego Piotrowski mnie znienawidzi

"Przygody Barona Münchhausena" w reż. Michała Piotrowskiego w Teatrze Gry i Ludzie w Katowicach. Pisze Łukasz Gamrot.

Czy Michał Piotrowski jest prawiczkiem? Podczas oglądania spektaklu pytanie to krążyło nieustannie po mojej głowie. Broń boże nie jestem zainteresowany życiem seksualnym młodego reżysera, miałem bardziej na myśli jego dziewictwo reżyserskie. Odpowiedź na to pytanie będzie kluczowa, jeżeli chodzi o moje podejście do oceny zaproponowanych treści.

Z jednej strony miałem wątpliwą przyjemność oglądać "Pęto", które w swojej świętej niewinności Piotrowski popełnił, a co może świadczyć o tym, że teraz już powinien wiedzieć, w jaki sposób posługiwać się swoim jurnym narządem rozrodczym (mam na myśli mózg rzecz jasna). Inną sprawą jest to, że nikt, kto miał okazję spróbować swoich sił zaledwie drugi raz podczas jakiejkolwiek "aktywności" psychofizycznej, nie rzuci kamieniem - kto nie próbował jako szczeniak wyjeść resztek z żołądka swoim językiem tej naiwnej, która zechciała przekazać swoje wargi niewprawionemu amatorowi erotycznych rozkoszy? Oczywiście pomijam w mojej charakterystyce tych wybitnie zdolnych, geniuszy "Kamasutry", którzy to już przy pierwszym muśnięciu warg doprowadzali partnerkę do orgazmu - oni przeważnie byli wykorzystywani w dzieciństwie albo w przyszłości zrujnują sobie życie syfilisem.

Podobna sytuacja odnosi się do teatru, w którym to młody aktor postanawia porzucić płytką zabawę ciałem i zacząć modelować rzeczywistość na swoją modłę. Michał Piotrowski jako reżyser jest debiutantem i tak należy go oceniać, dlatego potraktuję go łagodnie, choć z należytym szacunkiem jako, że uważam go jednocześnie za zawodowca i dlatego cięgi nie przyjmą formy klapsów tylko delikatnych uderzeń pięści o nasadę nosa.

Miałem bardzo ciężki poniedziałek, piłem całą noc i skończyłem bodajże o 10 nad ranem padając na wznak. W okolicach popołudnia obudziła mnie narzeczona, której rozkazujący ton nie skłaniał mnie do jakichkolwiek negocjacji. Ubrałem się zatem i wyruszyłem w kierunku Dąbrówki Małej, dodam, że nie mogłem prowadzić samochodu, więc przybywając na miejsce byłem w nastroju przypominającym nastrój Hitlera przed tym jak strzelił sobie w głowę patrząc na leżące obok zwłoki Ewy Braun.

Przed spektaklem doszły mnie słuchy, że sztuka jest niema; nie znaczyło to, że nie istnieje (choć zastanawiałem się w jej trakcie nad taką możliwością) tylko, że nikt nie będzie tam do mnie mówił, co w moim stanie raczej rozpościerało całkiem pozytywne perspektywy. Niestety nie wyszło. Sztuka istniała - boleśnie i niezmiennie, a słowa co jakiś czas ze sceny padały. Nieco skonfundowany sprawdziłem zapowiedź spektaklu i tam można wyczytać, że spektakl: "Wykorzystując elementy teatru lalek, pantomimy, iluzji oraz teatru formy i przedmiotu, bez użycia tekstu opowiada zaskakujące historie, które każdemu pozwolą zachować dobry humor".

Niestety tak prosta, wydawałoby się zasada, została zdeptana w trakcie przedstawienia. Mimo całkiem przyzwoitego obrazu i bardziej niż przyzwoitego wykorzystania lalek, nasz reżyser nie był w stanie powściągnąć ego i co jakiś czas ze sceny wybrzmiewały przerażająco nieśmieszne żarty, które będąc absolutnie niepotrzebne, co jakiś czas rujnowały całe wrażenie, które reżyserowi udało się uzyskać. Powracając do metaforyki cielesnej, przypominało to seks oralny podczas którego ktoś, co jakiś czas próbuje odgryźć ci napletek - nastrój pryska, miłość ulatuje i tylko śmierć, krew, otwarta siódma pieczęć i jeździec na koniu trupiobladym krzyczący "biada, biada, biada".

Nie wiem dlaczego dosyć uważny obserwator sztuki i inteligentny, świadomy jej kreator, za jakiego uważam Piotrowskiego, dał się ponieść swoim wyobrażeniom o błyskotliwości tychże żartów, ale zabieg był tak nietrafiony, że odebrał mi właściwie całkowicie chęć dalszego oglądania. Minęło jednak kilka dni i teraz mogę już spokojnie o tym pisać, temu też pozwolę sobie kontynuować wywody.

"Przygody Barona Münchhausena" w wersji powieściowej, jak i filmowej, to błyskotliwa, absurdalna podróż po rozbuchanym świecie fantazji i łgarstwa; ucieczka, skok z klifu szarej rzeczywistości do płonącego basenu wyobraźni, wypełnionego pastelami, konfetti, farbami i szaleństwem. Przynajmniej tym dla mnie była dotychczasowa przygoda z Baronem. Przeniesienie tej historii na deski teatru kojarzyło mi się zawsze z superprodukcją, w której zarówno efekty jak i scenografia oraz rozmach spektaklu wgniotą widza w fotel. Piotrowski składa nam zupełnie inną propozycję. Odziera Münchhausena z całego przepychu i pozostawia oszczędny w środkach, nie mówiąc już o treści, teatr ruchu z elementami lalkarskimi. Czemu służy taki zabieg? Nie mam bladego pojęcia, bo poza kilkoma zabawnymi gagami, spektakl ten nie pozostawia miejsca na żadną intelektualną rozrywkę. Widzowie w naciągniętych swetrach, rimbaudowskich pozach, z kubkami kawy w dłoniach i papierosem szlifującym szkliwo zębowe, nie będą mogli wymądrzać się na temat niuansów egzystencjalnych w kontekście postkonceptualnej transpodróży.

Trzeba powiedzieć sobie szczerze, że po tym spektaklu nie pozostaje nic innego poza wrażeniem, ulotną impresją. Mija kilka godzin i nawet nie pamiętamy, że "jedliśmy". Jeżeli taki był zamysł autora, to wielkie brawa, bo cel został osiągnięty. Widzowie odebrali zestaw przyzwoitej rozrywki, z powiększonym napojem i małymi frytkami.

Możliwe, że się czepiam. Możliwe, że jestem zawistnym łysiejącym arogantem, który pluje na młodych, uzdolnionych twórców. Możliwe też jednak, że jestem obiektywny i nie muszę owijać w bawełnę, a najbardziej możliwe jest to, że mnie Piotrowski po ludzku zirytował. Wychodząc na kacu do teatru oczekiwałem czegoś lepszego. Poza tym miałem okazję oglądać rzeczy, które wychodziły spod ręki reżysera lub też, w których czynnie uczestniczył, tak że mam pełne prawo oczekiwać od niego rzeczy ambitnych i na poziomie. Jeżeli chce sobie robić spektakle dla znajomych, które zejdą z afiszów po miesiącu, to niech o tym uczciwie uprzedza.

Przechodząc już do samego spektaklu, to tutaj Piotrowskiego muszę pochwalić za to, że w przeważającej części był spójny. W przeciwieństwie do "Pęta" teraz reżyser starał się nie zapychać "dziur" niepotrzebnymi przestojami, czy pseudoartystycznym zamiataniem sceny. Spektakl był przemyślany, stanowił konsekwentną, logiczną całość i w kilku momentach naprawdę zaskoczyły mnie pomysły reżyserskie - rakieta z zimnych ogni, pies kosmonauta, odkurzacz-robot, czy rewelacyjnie animowany przez Beatę Zawiślak kosmiczny robak (szalik). Historia walki chmury i Münchhausena (świetny lalkarz Bartosz Socha) była jak dla mnie jednym z nielicznych momentów, w których zacząłem myśleć, że przyjście na ten spektakl było warte mojego cierpienia; nota bene motyw "kroczącej" chmury od razu skojarzył mi się z teledyskiem Of Monsters and Men - "Little Talks", jeżeli słusznie, to miło było zobaczyć podobny widok w teatrze. Ostatecznie byłem bliski wybaczenia kiedy reżyser poczęstował mnie przepysznym pomysłem, mianowicie białą, naciągniętą między usztywniaczami płachtą, przez którą zaczęły przebijać twarze i dłonie, tak jakby próbowały przedostać się do naszego świata - bardzo dobrze zrealizowane i za to dziękuję.

Męczyła mnie natomiast wtórność niektórych pomysłów. Motywy ze skrzynią do której ktoś wchodzi, a w innym miejscu pojawia się jego stopa czy ręka, są już tak oklepane wśród teatrów, pantomim, kabaretów, że naprawdę robiło mi się słabo, kiedy to oglądałem. Tym gorzej, że praktycznie połowa dowcipów oparta jest na tym wymęczonym pomyśle. Żart opowiadany wielokrotnie nie śmieszy, oczywiście co jakiś czas znajduje się śmiałek, w którego mniemaniu żart zostanie zaprezentowany w sposób nowatorski. Zazwyczaj się to jednak nie udaje albo okazuje się, że śmiałek żartu wcześniej nie znał i zostaje przyłapany z członkiem w dłoni, boleśnie skurczonym i pomarszczonym. Zdarza się najlepszym.

Nie wiem, czy mam pisać coś o aktorach, bo w zasadzie byli przyzwoici, świetnie animowali przedmioty i lalki, ale ruszać na scenie to nie potrafił się praktycznie żaden. Momentami odpalał wygłodzony warsztat pantomimiczny Frąszczaka, jednak po chwili skamląc kulił się z powrotem gdzieś w mrokach sceny.

Trzeba przyznać, że jak na godzinny spektakl, który nie zachwycił to "Przygody Barona Münchhausena" doczekały się ode mnie całkiem sporego opracowania. Zauważyłem też, że sporo treści poświęciłem Michałowi Piotrowskiemu, na szczęście seks z mężczyzną niezbyt mnie przekonuje, tak że pewnie wynika to z czystej sympatii i sporych oczekiwań, jakie kieruję w stronę tego młodego reżysera, oczekiwań, które nie zostały zaspokojone jego najnowszą produkcją.

Mimo wielu gorzkich słów, sądzę że spektakl można zobaczyć, jako formę bardzo lekkiej rozrywki wieczornej, a najlepiej wziąć ze sobą dzieciaka - tylko w wieku, w którym nie próbuje każdorazowo przeżuć fotela - bo z moich obserwacji młodzi widzowie bawili się znakomicie, często prowokując tych nieco starszych do śmiechu. Kończąc, mam jednak nadzieję, że Michał Piotrowski mnie nie znienawidzi, a swój spektakl potraktuje jako lekcję warsztatową do zrealizowania widowiska przykuwającego naszą uwagę oraz na miarę swojego talentu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji