Artykuły

Katowice 1962

Niespodzianka? Przez dziesięć dni Ślązacy szturmowali widownię Teatru im. Wyspiańskiego w Katowicach. To nie tylko Katowice, moda na teatr zapanowała nagle także w najbliższej okolicy, w Siemianowicach, Dąbrowie Górniczej, Chorzowie, Bytomiu, Zabrzu, Sosnowcu. "Trybuna Robotnicza" puszczała sprawozdania z imprez teatralnych na pierwszej kolumnie, wśród najważniejszych materiałów agencyjnych. Gadało się o teatrze wszędzie i sporo, znacznie raniej oczywiście niż o meczu rewanżowym Polonia Bytom - Galatasaray Stambuł, ale i tak wystarczająco dużo, jak na te miasta, gdzie liczy się ponoć jedynie sport, magazyny ilustrowane, estrada i telewizja. Teraz najważniejsze: to wcale nie operetka, ani opera, ani nawet ukochany Marino Marini, ale Festiwal Sztuk Rosyjskich i Radzieckich zaniepokoił nagle kawałek Śląska. Proszę bardzo, spierajmy się o to, czy nie za dużo aby tych festiwali teatralnych w Polsce - ale wyłączmy z tego Katowice, które, wraz z całym Śląskiem, zbyt długo były w opinii szeptanej synonimem zacofania i jałowości kulturalnej.

Niezwykłe było tło festiwalu, niespodzianką - na trochę mniejszą skalę - był sam festiwal. Oto sztywne z reguły obchody rocznicowe stały się nagle rzeczowym przeglądem tego, co z dramatu rosyjskiego i radzieckiego trafia dziś na sceny polskie. Rozsądny na ogół wybór, kilka interesujących propozycji repertuarowych, jedno znakomite i trzy ciekawe przedstawienia. A przecież nie było w Katowicach (dlaczego?) przesławnego "Lejzorka" Erenburgowskiego, nie było warszawskiego ani nowohuckiego "Smoka", nie przyjechały "Kremlowskie kuranty". Niemniej, objawił się przy tej okazji z dawna oczekiwany rozsądek polityki repertuarowej w stosunku do dawnego i nowszego dramatu naszego wschodniego sąsiada. Zmienił się radykalnie kanon klasyki rosyjskiej, miejsce Ostrowskiego zajął lansowany wytrwale przez Korzeniewskiego Suchowo-Kobylin, zniknął landrynkowy teatr Turgieniewa, pojawił się za to Lermontow, pokazał się od "lepszej" strony Puszkin, nie ten od dość drętwych "Małych tragedii", ale od nigdy jeszcze nie granego w Polsce arcydramatu "Borys Godunow", Czechow przemówił nagle innym głosem, ciekawszym, może ciągle jeszcze nie autentycznym, ale przynajmniej dającym się słuchać z zaciekawieniem i satysfakcją. Brakowano oczywiście do pełnego obrazu Gogola; Tołstoj wobec którego zawsze byliśmy zawstydzająco bezradni, jest nadal "drogim nieobecnym", podobnie Gorki, który od czasu krakowskiego "Na dnie" Zamkow znowu spoczciwiał i znalazł się poza kręgiem zainteresowań współczesnego teatru - no ale nie ma co nad tym załamywać rąk, każdy festiwal gromadzi przecież z reguły materiał dość przypadkowy. Podobnie zmienił się zestaw sztuk radzieckich, dobieranych tym razem raczej z rozsądku i potrzeb repertuarowych niż tęsknot za efektownie prezentującym się planem. Tym razem obok klasyki rewolucyjnej ("Tragedia optymistyczna") zjawia się zrehabilitowana po anatemie stalinowskiej "Ucieczka" Bułgakowa, obok najnowszego Simonowa ("Ten czwarty"), sztuki o niespokojnym sumieniu współczesnego konformisty - odgrzebany Leonow ("Połowczańskie sady"), sztuka pozornie schematyczna, może nawet unikowa, o skrzywionym przez okres stalinowski problemie, ale niepokojąca, po leonowowsku szczera i mimo faryzeuszowskiej gimnastyki moralnej warta powtórnego opukania.

Powiedzmy to wszystko prościej: w dość przytomny sposób zaczynamy sobie nareszcie radzić z tym dramatem, bez kompleksów tym razem, i bez naiwnej euforii.

Bodaj tak, jak Korzeniewski ze "Sprawą" Suchowo-Kobylina. Znakomite przedstawienie, które rok temu, na scenie łódzkiego Teatru Nowego stało się obok "Historyi o chwalebnym Zmartwychwstaniu" Dejmka jednym z ważniejszych wydarzeń ubiegłego sezonu. Nic dziwnego, sztuka ma za sobą przeszłość bohaterską: wprowadził ją na scenę rosyjską Meyerhold - w roku 1917, a więc w przeszło pięćdziesiąt lat po napisaniu, pokazał powtórnie pod koniec lat dwudziestych MChAT II, tym razem jako aktualne, antybiurokratyczne widowisko teatralne, próbował później nieśmiało odświeżyć Akimow - i to wszystko. Korzeniewski w ten dokument drapieżności dziewiętnastowiecznej włożył trochę naszej wiedzy o świecie, o dwudziestowiecznych koszmarach Wielkiej Machiny, przykroił tekst zgodnie z obyczajami współczesnego teatru, razem ze scenografem, Andrzejem Stopką, zbudował na scenie model teatralny Urzędu kafkowskiego, skojarzonego z Urzędem Suchowo-Kobylina, pokazał przy okazji ów nieodłącznie z Urzędem związany system zależności i podporządkowania, pokazał w końcu mechanizm, tragicznie groteskowy, łamania człowieka przez Urząd. Teatr kopiował System, System okazał się być gotową propozycją teatralną. Na planie pierwszym poczciwy Muromski i jego rodzina - ci, którzy mają być zmieleni na proszek przez tryby machiny. To "Nicości, czyli osoby prywatne". Ponad nimi - pulpity, za którymi zasiadają "Podwładni", szeleszczący niewinnie papierkami i skrzypiący grzecznie piórami. Wyżej - wielkie drzwi, zza których z rzadka wyłaniają się "władze" - ci, którzy od czasu do czasu dopuszczą do siebie łaskawie "Siły". Wreszcie - unosząca się nad wszystkimi "Nadosoba", tak ważna, że pozbawiona kształtu materialnego. Życie stało się teatrem, metafora o urzędnikach carskich przybrała kształt uniwersalny. Korzeniewski dokonał tego, co nazywa się skromnie "przyswojeniem współczesności doświadczeń minionych pokoleń".

Dzięki Korzeniewskiemu stało się to możliwe z Suchowo-Kobylinem. Ale w tej chwili - tylko z Suchowo-Kobylinem. Cech rozsądku nabrał na razie tylko repertuar, reszta jest mimo wszystko ciągle jeszcze jednym wielkim pytaniem: jak grać w Polsce ten niesforny dramat rosyjski, żeby z Puszkina nie wyłaziła na każdym kroku opera, która anektowała sobie kiedyś tę literaturę na własny użytek, jak grać ten dramat, żeby Maskarada Lermontowa była czymś więcej niż repliką romantyczną Szekspirowskiego "Otella", żeby nie były to sztuki tylko o graniu w karty, gubieniu biżuterii, podawaniu zatrutych lodów, żeby Czechow zafrapował nie tylko nastrojem, pęknięciem rzewnym jakiejś struny w kulisach, mgiełką melancholii i łzawym melodramatem?

Nie bardzo potrafię na to dziś odpowiedzieć, z przedstawień festiwalowych tylko kilka stawiało sobie to pytanie, przyzwoitych odpowiedzi było jeszcze mniej. Oczywiście, z Puszkinem sprawa jest jeszcze najbardziej prosta, wystarczy zastąpić "Skąpego rycerza" czy prozę "Damy pikowej" przez "Borysa Godunowa": ta szekspirowska kronika historyczna walki o tron carski, zakończona wielką, groźną sceną, w której lud kuszony do kolaboracji na zmianę przez jedno bądź drugie stronnictwo wchodzi przed rampę i "trwa w milczeniu", niewiele ma wspólnego z elegancką, perfumowaną literaturą salonową, jest autentycznym teatrem politycznym. Polską prapremierę "Borysa Godunowa" przygotował J. Wyszomirski w ambitnym Teatrze Zagłębie, kierowanym przez dyr. T. Przystawskiego. To przedstawienie jest chropawe, nie zawsze wystarcza sił i środków zespołowi mierzącemu trochę ponad własne możliwości, ale przecież nie ma zgrzytów, co więcej - nie pozwala na obojętność, trafia o dwa piętra wyżej od katowickiej "Maskarady".

Tu nie ma co podmieniać, Lermontow jest Lermontowem. Zawistowski, który powtórzył w Katowicach inscenizację warszawską, prowadzi sztukę pewną ręką, ma sprawny zespół aktorski, z M. Krajewską w roli Niny na czele, pieczołowicie pilnuje kadencji wiersza, nadał spektaklowi ładny, muzycznie czysty rytm - i niewiele w efekcie uratował. Zresztą, co miał robić, jedyną znaną mi rozsądną propozycją "Maskarady" są spektakle rosyjskie, na to nie mamy jednak aktorów tamtego kalibru i tamtej szkoły, zresztą kto zechce z własnej woli przyznawać się do ambicji kopisty.

Więc oto kolejny etap sporu o dramat rosyjski w Polsce: interpretacja. "Nowy" Czechow zaczął się u nas od warszawskiego "Płatonowa" Hanuszkiewicza. Był od początku do końca "komedią, a nawet farsą". Mimo Holoubka, i mimo usilnych pragnień twórców przedstawienia przyjęte zostało ono nie najlepiej. Sam w tym miejscu referowałem listę zastrzeżeń. Oczywiście, nie w obronie dawnego Czechowa. Pretensje były skromniejsze: przedstawienie "zgasiło" tekst. Patrząc teraz na tego "Płatonowa" z perspektywy katowickiej zdałem sobie sprawę, że przesadziliśmy jednak trochę z naszymi pretensjami, dziecko zostało wylane razem z kąpielą, przymierzając Hanuszkiewicza do Czechowa przeoczyliśmy fakt, że przedstawienie miało jednak jakieś inne jeszcze wartości. Że był to mimo wszystko, spektakl dość ważny. Rozpoczyna nową kartę w polskich dziejach scenicznych Cechowa. Historia powtórzyła się w Katowicach: Teatr Dramatyczny pokazał "Płatonowa", w kilka dni później Bałtycki Teatr Dramatyczny z Koszalina przywiózł "Trzy siostry", spektakl popełniający te same błędy, również trochę płaski, również nie oczyszczony, również pospiesznie zmontowany - i chyba równie -frapujący. Może nawet ciekawszy od "Płatonowa". Ewa Kołogórska - inaczej niż Hanuszkiewicz, który dostał Czechowa nieosłuchanego - miała co przedrzeźniać i miała "przeciwko czemu" robić przedstawienie. Przeciwko łzawo - szlachetnej sztampie, przeciwko Czechowowi celebrowanemu, utkanemu z pauz wieloznacznych i głębokich westchnień. Te "Trzy siostry" były naprawdę farsą, miały nerw i werwę komediową, dzięki zmianie akcentu stały się nagle czyste, logiczne, klarowne i konsekwentne, stały się bardzo śmieszne. Jak zwykle w takich wypadkach, wahadło poleciało za bardzo w drugą stronę, częściej ważne było to, że "inaczej" niż że "rozsądnie", ale przecież spór dotychczas akademicki stał się w ten sposób sporem praktyki teatralnej. To jest już prawie zwycięstwem.

Czechow, Puszkin i Suchowo-Kobylin - na tym kończą się odkrycia festiwalu. Reszta była dodatkiem, nad którym trzeba trochę pogrymasić. Nie wyszła młodemu teatrowi gorzowskiemu "Ucieczka" Bułgakowa, nazbyt manieryczna i nachalnie "nowoczesna", przez co - jako debiut programowy - trochę niepokojąca. Źle powiodło się Teatrowi im. Słowackiego z Krakowa, który odkrył "Ocean" Sztejna, uwierzył, że to coś więcej niż pozornie ciekawa politycznie sztuka rozrachunkowa sprzed XXII Zjazdu - i ratował się ostatecznie operetkową teatralizacją. Bardzo złą adaptację rapsodyczną "Eugeniusza Oniegina" pokazał teatr z Bielska. Ambitnie radził sobie w Teatrze Zielonogórskim Marek Okopiński z "Połowczańskimi sadami", zrobił przedstawienie czytelne, uczciwe i wyraźnie niedocenione w Katowicach, ale i ono nie ma wielkiej historii. Podobnie jak wrocławska antyepicka "Tragedia optymistyczna". Szurmieja, klasyka rewolucyjna zrobiona wprawdzie składnie i poprawnie, ale nic ponadto. Nowy dramat radziecki dopiero się rodzi.

Inna sprawa, że dziesięć lat temu niejedno z tych przedstawień uznane zostałoby za wydarzenie. Z kalendarza wynika jednak, że mamy rok 1962. Mądrzejsi o te dziesięć lat jesteśmy nie tylko my, rozsądniejszy o lat dziesięć stał się również ten festiwal katowicki, bardzo potrzebny Śląskowi i teatrowi polskiemu. Festiwal nadspodziewanie wymowny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji