Krok od przepaści
Zadanie, jakie postawił sobie Klaus Rudiger Mai, wydawało się trudne, a pomysł, by się z nim zmierzyć, mocno zaskakujący, ale i pełen obietnic twórczej przygody, niespodzianki, gry z literaturą. Wszak "Zagłada" Piotra Szewca, powieść, która tak zafascynowała niemieckiego reżysera, że postanowił dać jej teatralny kształt, to przecież książka zupełnie niesceniczna. Z tego choćby względu, że brak w niej fabuły, dialogów, a jej psychologizm jest zupełnie szczątkowy. Bohaterów znamy tylko z fotograficznego zapisu ich zwykłych, codziennych czynności. Za to funkcję psychologicznego klucza w paru przypadkach pełnią sny i w sennej aurze zanurzone wspomnienia. Jeden dzień maja roku 1934, w Zamościu, mieście leniwie mijających wydarzeń i splatających się ludzkich losów, na peryferiach świata, który skazany na zagładę nic jeszcze o tym nie wie. To właśnie sens i atmosfera tej niezwykłej, cenionej powieści.
Klaus R. Mai dostrzegł jej uniwersalność - Zamość to przecież symbol "starej Europy" - pozostawało mu tylko (tylko?!) znaleźć jej sceniczny ekwiwalent. Można się było spodziewać - co zresztą na konferencji prasowej sam zapowiadał - iż "Zagłada" na scenie nie będzie prostym "przełożeniem" prozy na teatr.
No i stało się, zgodnie z przewidywaniami: Mai dał nam wizję własną, od książki bardzo odległą, ale "trudne zadanie" okazało się ponad siły i możliwości realizatorów, a obietnice - na wyrost. "Zagłada" w Teatrze Współczesnym jest po prostu niezbyt zręczną stylistyczną krzyżówką, usiłującą - bez wdzięku, niestety - łączyć teatr alternatywny, "studencki", z aurą poezji oraz awangardowego eksperymentu (?), pantomimy i... publicystyki. Wszystko w sosie o wyraźnym posmaku niemieckiego ekspresjonizmu z lat 30. (filmy Fritza Langa), podlane suto ostrą groteską i Kafką z Schulzem.
Że z powieścią Szewca związek ma to niewielki, pół biedy, bo w końcu teatr nie jest tłumaczem literatury, lecz sztuką integralną, samoistną. Gorzej, iż samodzielność ta zawiodła go tym razem na manowce. Zacznijmy jednak od wymowy powieści; nie po to, żeby wykazywać różnice między prozą a sceną, po to natomiast, by dać jakąś wykładnię przyczyn całego nieporozumienia Otóż: "Zagłada" Szewca to obraz wyzbyty śladów autorskiej interpretacji. Przez to zaś, że fotografowany "na żywo", jawi się jako swoista sielanka. Jest czysty, bezgrzeszny, jasny. Oczywiście, walor tego spojrzenia w tym, że katastrofa, obecna gdzieś w tle, niby burza wisząca nad miastem, przeczuwana w sennych koszmarach, nie przytłacza, nie wpycha się na plan pierwszy. Co sprawia, że owe pozory sielanki niosą ze sobą większą grozę niż najczarniejsze proroctwa. No a w spektaklu - odwrotnie. K. Mai na potęgę interpretuje - dopowiada, metaforyzuje realizm Szewca (gdy to właśnie ów realizm, jak pisał Julian Stryjkowski, nadaje powieści wymiar magiczny) osiągając przez to dosłowność bliską karykatury. Mówiąc inaczej: Szewc był w powieści poetą, bo unikał... poezjowania, Mai chce być poetą, filozofem, i jawi się jako niezręczny kuglarz, nachalny moralista.
Gdybyż tu jeszcze chodziło tylko o stylistyczne potknięcia. Ale chodzi o tzw. wymowę całości, która - być może wbrew intencjom twórcy spektaklu - jest groźnym zaprzeczeniem tezy powieści. Bo "Zagłada" wg Maia jest zagładą spadającą za karę. Dotknięte nią społeczeństwo samo sobie jest winne. Wystarczy spojrzeć: świat wykreowany w spektaklu to świat zła, obłudy, fałszu, bezprawia. Policjanci, w książce prowincjonalni i żadni, tu gwałcą Żydówkę, adwokat, w powieści - przygasły inteligent, niby mucha zastygła w bursztynie swego dzieciństwa - w spektaklu jest odmóżdżonym alkoholikiem, zaś ludność Zamościa, sportretowana przez Szewca w powszedniości egzystencji, to na scenie... Erynie, rzucające się na każdy ochłap życia (scena w knajpie: goście... pożerają jedną ze swego grona plus inna, "nożowa" scena zabójstwa). Rozumiem dobrze, iż nie Zamość, nie przedwojenną Polskę przedstawiał Mai tymi obrazami. Są wszak u niego bardzo liczne sceny mówiące, iż chodzi o świat w ogóle, o współczesność (wtręty nawiązujące do wojny w Afganistanie i okrucieństw zbrodni na Bałkanach). Ale nie zmienia to faktu, iż z metaforyzowaniem świata radzi sobie autor przedstawienia fatalnie. Dla mnie synonimem złego w tej mierze smaku jest postać prostytutki - Kazimiery M. Wiośniana, w zielonej sukience, stanowiąca w powieści integralną część świata, zmienia się tutaj w dziwkę, w czerwonej (a jakże) sukni, nadętą (mowa o postaci, nie aktorce!) do rangi zbrukanej Miłości, odrzucaną aż po próbę ukamienowania... Oj, nie tędy, nie tędy wiodła droga!
Czy musiała się tak bardzo zagmatwać i zaprowadzić spektakl na ów skraj przepaści, która miała być jego treścią? Nie wiem. Wiem natomiast, że niewątpliwie uzdolniony, poszukujący twórca, jakim jest Mai, po prostu zabłądził. Nie uratował go pomysł, by zneutralizować patos - przewrotnością. "Komedia idylliczna" zda się tu bowiem autoparodią (kolosalna pszczoła, morskie potwory nawiedzające żydowskiego kupca, demoniczne pacholęta finału!). Toteż nawet wartościowe rozwiązania - a są i takie! - (adwokat współistniejący ze swoim młodzieńczym alter ego, ładny początek z przymiarką do wspólnego zdjęcia) nie są w stanie uratować "Zagłady" przed nią samą. O aktorach tego spektaklu wiele pisać nie chcę. Bo po raz pierwszy chyba spotkałem się z tak jawnym ich oporem wobec idei i formy spektaklu. Widocznie nie zaistniało między niemieckimi realizatorami a polskim zespołem porozumienie, które jest przecież podstawą, jeśli nie sukcesu to pracy wspólnej, twórczej... A owoce tego braku porozumienia okazały się bardzo cierpkie - dla obu stron, jak sądzę.