Artykuły

Dwaj panowie P.

FRANCISZEK PIECZKA i WITOLD PYRKOSZ wspominają lata spędzone w Teatrze Ludowym: Nasza publiczność składała się z ludzi, którzy wcześniej z teatrem nie mieli nic wspólnego. I ta publiczność, przychodząc do teatru, zdarzenia sceniczne traktowała jak z życia wzięte. Podobnie, jak dziś niektórzy odbierają seriale.

Premierą "Ryszarda III" Wiliama Szekspira w reżyserii Jerzego Stuhra Teatr Ludowy będzie obchodził jutro jubileusz 50-lecia swej działalności. Drukujemy fragmenty rozmowy z Franciszkiem Pieczką i Witoldem Pyrkoszem, którzy współtworzyli tę scenę od jej początków. Cała rozmowa ukaże się w wydawnictwie jubileuszowym, jakie Teatr Ludowy wydał z okazji swego półwiecza.

Zbieżność losów obu Panów jest zaskakująca...

Witold Pyrkosz: - Obaj jesteśmy na "P" - tylko to nas łączy.

Nie tylko. Obaj Panowie skończyli szkołę teatralną w 1954 r., rok później równocześnie przyszli do Teatru Ludowego" i w 1964 r. z niego odeszli.

Franciszek Pieczka: - Wiesz co, Witek, nigdy o tym nie pomyślałem.

W. P. - Świat jest mały, Polska jeszcze mniejsza, więc pani to wyszperała.

Co spowodowało, że zdecydowali się Panowie zaangażować do instytucji dopiero co powstającej, do teatru w budowie - a więc pójść na niepewne?

F. P. - Skuszanka kompletowała wtedy młody zespół. Ja też byłem młody, łączyły nas wspólne poglądy na sztukę, dostałem ciekawe propozycje artystyczne, więc wybrałem Nową Hutę.

W. P. - Ja po szkole byłem w teatrze w Kielcach. Jednak nie grałem zawrotnie interesujących ról, więc dzięki protekcji "Cybucha", czyli Zbyszka Cybulskiego, przeniosłem się do Skuszanki.

Warunki, w jakich przygotowywano inauguracyjną premierę, były bardzo trudne: temperatura sięgała w porywach plus 7 stopni, a też nierzadko trzeba było pracować pod parasolami, bo dach przeciekał...

F. P. - Tego nie pamiętam, ale na pewno do teatru brnęło się przez błoto, bo wszędzie trwała budowa.

W. P. - W lecie szło się wydeptaną ścieżką przez łany żyta, które rosło wokół. Ale jak już teatr był gotowy, to pięknie wyglądał: wszystko nowiutkie i nowoczesne, duże szklane drzwi...

Teatr został otwarty inscenizacją "Krakowiaków i górali", po odbyciu rekordowej liczby 130 prób!

F. P. - Dały nam ostro w kość. Grałem Bryndasa - wciąż ćwiczyliśmy góralskie przysiady w tańcach. Miałem obcisłe spodnie z sukna, jakie noszą górale. Nagle, na jednej z prób generalnych słyszę: ryyyp! I czuję, że zrobiło mi się od razu lżej. Ale co widzę: spodnie pękły od przodu do tyłu - zostały mi tylko dwie nogawki.

W. P. - Próby odbywały się w piwnicy. Kiedy podskakiwaliśmy w tańcach, to ja, kurdupel, waliłem głową w sufit, a ty, wielki chłop, stojąc wybijałeś niemal w nim dziurę.

Pamiętają Panowie uroczystą premierę na otwarcie teatru z udziałem Włodzimierza Sokorskiego, który powiedział, że teatr ten "będzie pionierem socjalistycznej kultury w nowym mieście"?

F. P. - Nie, bo nas te mowy ideologiczne nie interesowały.

W. P. - To działo się obok nas.

F.P. - Owszem, problem władzy był tematem, którym Skuszanka i Krasowski zajmowali się w sztuce. Stąd też powstały takie przedstawienia, jak choćby "Radość z odzyskanego śmietnika".

Ale zanim do nich przejdziemy, wróćmy do początków, do "Księżniczki Turandot". To chyba pierwszy prawdziwy Panów sukces?

W. P. - W życiu grałem tylko dwa razy amanta, właśnie w "Turandot..." - po raz pierwszy i po raz ostatni. To była osobliwa obsada, bo do przystojnych, wysokich brunetów raczej się nie zaliczam. Szajna ubrał mojego księcia Kalafa w gwieździsty płaszcz, sportową koszulkę i tenisówki. To wzbudzało u widzów pewne zdziwienie, ale początki zwykle bywają trudne.

F. P. - Pamiętam, że jako Kat, miałem wielki, cholernie ciężki młot, którym waliłem w łeb kolegę, uprzedzając go wcześniej cmoknięciem, by zdążył paść na scenę. Na jednym z przedstawień nie miałem jakoś siły podnosić tego młota, więc poprzestałem jedynie na cmoknięciu. Mimo to kolega padł jak trzeba.

W. P. - To był wspaniały czas młodości, świetnych przedstawień, ale i żartów. Kiedy obok teatru wybudowano szkołę, mówiono, że salę gimnastyczną postawiono dzięki karom pieniężnym, które Pyrkosz zapłacił za głupie wice w teatrze.

Kolejnym sukcesem obu Panów był słynny spektakl "Myszy i ludzie" Steinbecka, z niezwykle oryginalną scenografią Józefa Szajny.

W. P. - Tu niezbędna jest anegdota. Grałem Georga, a Franek Lenniego...

F. P. - Był też pies. Graliśmy to na podeście...

W. P. - "Podeściarze z Nowej Huty", tak mówiono o Krasowskich i Szajnie. W jednej ze scen występowała suka, którą Edzio Rączkowski przywiązywał do łóżka...

F. P. - No właśnie, to chcę opowiedzieć.

W. P. - Ale mówisz pies, a to ważne, że była suka... A mówiłem pani, żeby się z nami naraz nie umawiać!

Panowie, co było z tym psem czy suką?

F. P. - Jak to co, przykucnęła i zaczęła sikać. A że podest pochylony był w stronę widowni, to wszystko spływało pod nogi dam w pierwszym rzędzie. Po spektaklu Krasowski mówi do nas: "Panowie, tak być nie może. Wyprowadzajcie wcześniej psa, żeby nie lał na przedstawieniach". Następnego dnia, przy tym samym tekście słyszymy: siiiii.

W. P. - Widocznie nasz dialog działał na nią moczopędnie. Ale prawdą jest, że było to piękne przedstawienie, ze świetną scenografią Szajny. Pusta przestrzeń, bezkres, czarne linie na podeście i rozświetlony horyzont. Pamiętam też, że w jednej ze scen, kiedy miałem zastrzelić Lenniego, ktoś z widzów na widok pistoletu krzyknął na cały głos: "Uważaj, bo chce cię zabić!". Nasza publiczność w dużej mierze składała się z ludzi, którzy wcześniej z teatrem nie mieli nic wspólnego, dopiero się go uczyli.

W. P. - Przed blokami, na chodnikach robili sobie ławki i w niedzielę, jak przed zagrodą, siadali i oglądali świat: tramwaje, autobusy, innych ludzi. W wannach hodowano świnie, króliki, kury. I ta publiczność, przychodząc do teatru, zdarzenia sceniczne traktowała jak z życia wzięte. Podobnie, jak dziś niektórzy odbierają seriale.

Skuszanka, Krasowski, Szajna tworzyli w Nowej Hucie sztukę nowoczesną, awangardową, w której plastyka konstruowała sceniczny świat. Część krytyki zachwycała się tymi formami, ale widzowie chyba nie rozumieli Waszego teatru?

W. P. - Odbierali to na swój sposób. Często z ogromnym zdumieniem. Wiem jedno: w tym zespole chciało się pracować, a większość tego, co umiem w zawodzie, zawdzięczam Krasowskiemu.

Mimo że nie był łatwy w pracy: apodyktyczny, wymagający, precyzyjny - nazywano go nawet "szachistą sceny"?

F. P. - Powiem szczerze, że przy pełnym szacunku dla Krystyny, to jednak wolałem pracować z Jurkiem. Właśnie ze względu na jego precyzję.

W. P. - Nigdy nie bujał w obłokach. Był zawodowcem, lubił konkret.

F. P. - Świetny reżyser, potrafił perfekcyjnie pokazać, jak należy zagrać scenę.

W. P. - Kiedyś nawet wystąpił w "Geniuszu sierocym" Dąbrowskiej.

F. P. - Dzięki temu przedstawieniu znalazłem się w jej "Dziennikach". Wspomina o mojej roli kanclerza Kisiela.

W. P. - Ja też nie jestem gorszy. Dąbrowska napisała recenzję, również o mnie, po "Radości z odzyskanego śmietnika", którą zamieściła w "Dzienniku".

F. P. - Obaj jesteśmy u Dąbrowskiej - pora umierać.

W. P. - Mów za siebie, ja się nie wybieram.

F. P. - No, to na tej drodze musimy się rozstać.

Panowie, jeszcze chwila, musimy porozmawiać o Józefie Szajnie, czołowym scenografie tego teatru i kolejnym jego dyrektorze. Czy w tym wizjonerskim teatrze plastyki aktor nie czuł się traktowany po macoszemu?

W. P. - Ależ skąd!

F. P. - Przecież to Szajna nadawał kształt przedstawieniom. Był dla Skuszanki i Krasowskiego niezwykle inspirującym twórcą - jego propozycje inscenizacyjne były tak wielowarstwowe, że Krasowscy mieli z czego wybierać.

Czy nie traktował aktorów nieco instrumentalnie?

W. P. - Nie. Współpracował z aktorem. Owszem, ubierał nas w wory, dopinał rury - robił z nami, co chciał, ale zawsze w zgodzie z koncepcją postaci. Pamiętam, jak w jednej ze sztuk chórzyści mieli w kostiumach powycinane dziury, ja sześć, a Staszek Michalin - osiem. Krasowski pyta na jednej z prób: "No dobra, Józek, ale dlaczego Witek ma tylko sześć dziur, a Staszek aż osiem?". Na co Szajna: "Bo Staszek jest Przodownikiem Chóru".

F. P. - Był wizjonerem, narzucał ostateczny kształt inscenizacji. Ale też często prowokował swymi pomysłami. Kiedy reżyserował "Rewizora", pierwsze przedstawienie za swojej dyrekcji, wymyślił w scenografii zamiast foteli - cynkowe wanny - nasiadówki, tzw. Sitz - wanny...

W. P. - To były bidety.

F. P. - Nie, bidet - to bidet. Wanny. W jednej z nich siedziałem z odsłoniętym brzuchem, jak wschodnia tancerka.

Recenzenci wyzłośliwiali się, że Pieczka albo siedzi na sedesie, albo lata po scenie z gołym pępkiem.

F. P. - Tak było. Ale najbardziej wkurzała mnie koza, ciągnięta przez jednego z aktorów po scenie. Po którejś z prób pytam: "Józek, powiedz mi do cholery, co ta koza ma znaczyć?". Na co Szajna zamyślił się i odrzekł: "O, kochany!". I to było całe jego wytłumaczenie.

W. P. - Pamiętam, że jeszcze długo o tym gadaliście, jadąc tramwajem, a on, swoim zwyczajem, ukręcał ci guziki przy marynarce.

Czy festiwalowe sukcesy odniesione w Paryżu, w Wenecji rekompensowały Panom często chlaszczące recenzje rodzimej krytyki?

W. P. - Recenzje specjalnie nas nie interesowały. Byliśmy wtedy młodzi. Praca, dziewczyny, bankiety...

Czyżby w Pańskiej "Pyrkoszówce"?

W. P. - W mojej kawalerce nieraz przez kilka dni odbywały się "nocne Polaków rozmowy".

Nie przeszkadzało to w pracy?

W. P. - Wręcz przeciwnie, choć nieraz przychodziliśmy na próby z poduszką odciśniętą na policzku. Kiedyś spóźniłem się na próbę. Wpadam zdyszany i zaczynam klepać tekst. A Krasowski do mnie: "Idź do bufetu, napij się herbaty, bo z gęby piasek ci się sypie zamiast słów".

F. P. - Co tu dużo gadać, to był bardzo towarzyski, ale i twórczy okres w naszym życiu. Po próbach często zostawaliśmy w teatrze i godzinami dyskutowali o sztuce.

Chciałabym jednak wrócić do zagranicznych wojaży teatru. Przecież w latach 50., 60., to był ewenement, artystyczne wyróżnienie, ale i szansa zobaczenia, jak wygląda świat.

F. P. - Dla mnie o tyle nie, że moja żona pochodziła z Francji, więc często wyjeżdżałem i te cuda Zachodu nie rzucały mnie na kolana.

Jednak zapewne oglądali tam Panowie spektakle Vilara, Barraulta czy Oliviera?

W. P. - Nie było na to czasu. Nawet burdelu nie zobaczyłem.

F. P. - Nie bujaj, przecież byłeś z nami na striptizie w teatrzyku na placu Pigalle.

W. P. - Aaa, skoro mówimy o sztuce...

Czy dobrze się wówczas zarabiało w teatrze?

F. P. - Nieźle, skoro stać nas było na chodzenie po knajpach. W "Kaskadzie" był świetny gulasz segedyński...

W. P. - No, balowało się trochę, choć nie były to zabawne czasy. Pamiętasz, Franek, bitwę o krzyż?

F. P. - Oczywiście. W miejscu, w którym miał powstać kościół, postawiono krzyż. Kiedyś ludzie dowiedzieli się, że krzyż ma być usunięty, bo cofnięto pozwolenie na budowę. I wtedy kobiety przygnały pod ten krzyż i zaczęły się zbiorowe modlitwy. Ludzi przybywało, to i milicja przyjechała. Najpierw były przepychanki, pyskówki, a potem zaczęła się regularna wojna. Kogoś wrzucono do rowu, kogoś spałowano...

W. P. - Kiedy zaczęła się ta zadyma, wyszliśmy z próby przed teatr i z przerażeniem patrzyliśmy, co się dzieje.

F. P. - Pamiętam tłum kobiet, z rozwianym włosem gnający za milicją. Zobaczyły nas ściśniętych przed teatrem i nagle słyszę: "To wy, skur... tutaj stoicie i krzyża nie bronicie. Za nami!".

To były dramatyczne czasy, a wspominają je Panowie z dużym sentymentem jako lata szczęśliwej młodości i twórczej pracy. A jednak obaj Panowie, po roku dyrekcji Józefa Szajny, odeszli. Dlaczego?

F. P. - Kiedy do Szajny angażował się Zdzisek Maklakiewicz, powiedział mu: "Józek, zagram u ciebie wszystko, oprócz ugru, fioletu i ultramaryny". Teatr Szajny był teatrem plastyka - kreatora. Wspaniałym, ale jeśli aktor chciał się rozwijać, musiał iść dalej, co nie przeczy temu, że wiele nauczyłem się od niego.

W. P. - Mnie zaproponowano angaż do Teatru Polskiego we Wrocławiu. Dostałem też piękne mieszkanie, co nie było bez znaczenia, bo właśnie ożeniłem się z rodowitą krakowianką, wychowaną w Poznaniu, więc pora była wiać do Wrocławia. No, ale teraz z radością wrócę na jubileusz. A ty, Franek?

F. P. - No, masz, jak tylko będę mógł, to chętnie powącham stare kąty.

W. P. - Ale bez żadnej kropli łzy. Mam nadzieję, że inne kropelki przyjdzie nam sączyć z naszymi kolegami.

Na zdjęciu: Franciszek Pieczka w "Krakowiakach i Góralach".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji