Artykuły

Czego nie widać podczas spektaklu. Histeryczna katastrofa

"Czego nie widać" w reż. Tomasza Leszczyńskiego w Teatrze Dramatycznym w Białymstoku. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.

Dużo krzyku, pisku, trzaskających drzwi.. i właściwie niczego więcej, przynajmniej w pierwszej części. Do przerwy trudno wytrwać, potem jest trochę lepiej. Ale jest lepiej też, bo miotająca się po scenie aktorska gromada... milczy i odstawia pantomimę, nie mówi.

"Czego nie widać" Michaela Frayna w reż. Tomasza Leszczyńskiego w Teatrze Dramatycznym to spektakl słaby, więcej w nim gorszych stron niż dobrych, mimo iż aktorzy dwoją się, troją, sił nie szczędzą - niektórzy po scenie i schodach muszą się zdrowo nabiegać. Na dobrą sprawę jednak niewiele z tej bezładnej bieganiny wynika.

Teatralne szwy

Oto mamy wędrującą trupę aktorską, przemieszczającą się po kraju samochodem ciężarowym, a na nim dom, który bierze udział w sztuce - z mnóstwem drzwi, schodami, kanapą. Aktorzy i ich relacje to jedno, odtwarzani przez nich bohaterowie to druga para kaloszy. Grają w sztuce, w której w skrócie chodzi o to, iż w tym samym czasie do wspomnianego domu trafia kilka osób. Jego właściciele będący na bakier z prawem, kontrolerka skarbowa, której zebrało się na amory, a nawet włamywacz. Wszystkich łączą nieskomplikowane relacje, bardziej skomplikowane są te, które się objawiają, gdy aktorzy przerywają próbę, a to po to, by zapytać o coś reżysera, a to zapaść w dziwny stupor, a to zamknąć się w garderobie. Tak rzeczywistość codzienna zazębia się z życiem scenicznym, do nieporozumień już blisko, a na naszych oczach rodzi się wielowarstwowy spektakl.

Brytyjski dramaturg Michael Frayn w "Czego nie widać" próbuje pokazać, jak wyglądają teatralne szwy, co się dzieje za kulisami, jak w jednej chwili aktor wybiegający na scenę z przylepionym uśmiechem, za chwilę, znajdując się już poza zasięgiem wzroku widza, minę może mieć wściekłą i mord w oczach. Słowem, jak wielkiej musi użyć siły woli i talentu, by widz się nie połapał, że za scenografią toczy się podskórne życie, że życie osobiste zapętla się z zawodowym, a aktor boryka się właśnie z jakimś kłopotem, np. z innym kolegą z planu.

Mogłoby więc "Czego nie widać" być propozycją pokazania widowni, jak wygląda spektakl w spektaklu, mogłoby być gatunkową wariacją, próbą spojrzenia z dystansem na zawód aktora i autoironiczną opowieścią, jak ratować się sypiące się przedstawienie. Pod tym względem nawet kiepsko zagrana sztuka mogłaby się bronić jako wariacja na temat teatru. Ot, ciekawostka o intrygującej konstrukcji.

Na granicy histerii

Tyle że taki autotematyczny spektakl - o teatrze w teatrze, o aktorach usiłujących doprowadzić rozpadające się (wskutek różnych sytuacji) przedstawienie do końca, wreszcie o odwracanej scenografii (raz widzowie widzą jej przód, a za chwilę znajdują się za kulisami i oglądają te same sceny, ale z dwóch perspektyw) - już przecież w repertuarze Węgierki jest. Po co więc kolejny? Zwłaszcza, że ten pierwszy jest lepiej zrealizowany, przede wszystkim zaś autentycznie zabawny. "Rozkłady jazdy" mają wiele błyskotliwych dialogów, zabaw słownych, żartów z pracy aktora. Co ciekawe, spory kawałek "Rozkładów" buduje inna sztuka Michaela Frayna - "Chińczycy". Zajął się nimi kultowy czeski scenarzysta i reżyser Petr Zelenka, wbudował tekst Frayna w swój i tak powstał nowy tekst ciekawej sztuki, a w białostockim teatrze - niezły spektakl w klimacie słodko-gorzkim o kondycji aktora rozdartego między poczuciem misji, a koniecznością łapania chałtur.

Te dwa spektakle jednak różni bardzo wiele - "Rozkłady" są bardziej finezyjne, mają inteligentniejsze dialogi, zaś desperackie próby ratowania spektaklu pełne są faktycznie ciekawych niespodzianek, a nie balansują na granicy histerii i dobrego smaku.

Zawody w ośmieszaniu

Z kolei w "Czego nie widać" wszystkiego jest za dużo: bieganiny za dużo, krzyku za dużo, powtórzeń za dużo. Ani to śmieszne, ani interesujące, czasem zwyczajnie żenujące. Inna kwestia, że już sama sztuka, którą aktorzy odgrywają - o spotkaniu w jednym domu różnych przybyszów i reagujących jak histeryczne spanikowane krasnale, którym ktoś zabrał termofor i podstawił pudło - jest tak fabularnie bezdennie głupia, że aż żal patrzeć.

Już same dialogi są nieciekawe, to jedno. Ale też sztuka niepotrzebnie grana jest tak, jakby odtwórcy jeszcze bardziej chcieli pogrążyć swych bohaterów - niemal każdy wypada sztucznie, nieprawdziwie, źle po prostu. Momentami można wręcz odnieść wrażenie, że na scenie oglądamy zawody - kto zagra gorzej, histeryczniej, piskliwiej? I kto jeszcze bardziej ośmieszy swego bohatera, i jeszcze bardziej zirytuje widza? Gdy w farsie - a jest nią tekst Frayna - na siłę próbuje się rozśmieszyć widza w sposób wyłącznie sitcomowy, łopatologiczny, toporny - efekt jest zazwyczaj odwrotny, a wszystko zmierza do katastrofy.

I taki jest właśnie - katastrofalny - pierwszy akt. Nie pomagają przerywniki pokazujące wspomnianą wcześniej konstrukcję spektaklu - jak się go buduje, jak między wierszami odgrywanej sztuki płyną luźne uwagi reżyserskie, jak rozkładają się siły w zespole i wewnętrzne relacje.

Klajstrowanie spektaklu

Trochę lepiej jest w drugiej części - co zobaczy ten, kto do niej dotrwa i nie wyjdzie w trakcie przerwy. Wreszcie bardziej wyrazista jest tu galeria postaci-aktorów tworzących wędrowne przedstawienie (zblazowany reżyser- filozof, z upodobaniem do biblijnej poetyki, koleżanka-opiekunka roztaczająca parasol ochronny nad kolegami z przypadłościami - jeden z niedosłuchem, drugi ze złamanym sercem, jest gwiazda zespołu, jest też asystentka reżysera, traktowana lekceważąco, a chcąca zrealizować się w jakiejś roli (póki co, przyjdzie jej wymiotować do wiadra; skądinąd scena zupełnie niepotrzebna, takiej łopatologii w różnym wymiarze, niestety w spektaklu jest sporo).

Niemniej konfiguracje między tymi postaciami niekiedy są całkiem ciekawie pokazane: kto, z kim, był, jest, dlaczego; kto kogo nie cierpi, z kim rywalizuje, a kto do kogo ma słabość. Słowem: podskórne życie, dwa równoległe, zazębiające się o siebie światy, które w drugim akcie (pod)glądać można śmiało. Scenografia zostaje bowiem odwrócona, a widownia staje się świadkiem tego, "czego nie widać" podczas spektaklu. Zagra? Nie zagra? Wyjdzie z tej garderoby? To jeszcze podczas nerwowych przygotowań do podniesienia kurtyny. Bo potem, okazuje się, zakulisowe gierki mogą stać się oddzielnym spektaklem, oczywiście znacznie ciekawszym. Aktor wypada przez drzwi na scenę, stara się trzymać fason i odegrać scenkę. Ale wracając za kulisy np. łapie za bosak, bo jest w stanie permanentnej wojny ze swoim kolegą. Obaj uganiają się za dekoracjami, tymczasem ci bardziej odpowiedzialni próbują ratować sytuację, wprowadzają nowe teksty (i rekwizyty) do sztuki, improwizują na całego, może widownia się nie połapie... Co ciekawe ta część sztuki, w której aktorzy biegają za kulisami z żądzą mordu w oczach, ale milcząc - wypada często lepiej niż gdy mówią. Zresztą owe "klajstrowanie spektaklu" jest najciekawsze w całym tym przedsięwzięciu.

Tyle, że dalej niewiele z tego wynika.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji