Artykuły

Całe życie robię wszystko, żeby być kochaną. Nie tylko w filmie

Zagrała u najlepszych reżyserów, ale w "Czterech pancernych" wystąpić nie chciała. Nie podobało jej się bieganie zimą po poligonie. W końcu do przyjęcia roli Honoratki zmusił ją syn. Nie żałuje. Bo BARBARA KRAFFTÓWNA to kobieta harda i twarda. Nawet wieżę obserwacyjną wysadziła. Trotylem.

Ponoć przed bardzo wielu laty zaczęła Pani dbać o dobrą kondycję; ćwiczyła jogę, unikała alkoholu i papierosów, kawy i herbaty. Koleżanki z garderoby nazywały Panią "higienistką". Formę zachowuje Pani jednak znakomitą. - Dyscyplina własna jest bezwzględna; to wymaga ciężkiego zaparcia, jak i ćwiczeń fizycznych, które nieraz łzy wyciskają. Bo nie tylko dusza łzy wyciska. Ale w tym zawodzie to jest nieodzowne. Tego uczył nas Iwo Gall.

Na jego tajne komplety chodziła Pani w czasie wojny w Warszawie, a później przyjechała do Krakowa, gdzie otworzył swoje Studio. Od lat walczy Pani o tablicę upamiętniającą Iwo Galla przy ul. Warszawskiej 5, gdzie się mieściło. I...?

- I wciąż tej tablicy nie ma, ale jestem święcie przekonana, że będzie. Że wreszcie postara się o to krakowska Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna. Gall to przecież krakowianin, naprawdę wielki człowiek teatru.

W 1946 roku pojechała Pani do Gdyni, gdzie Gall otwierał Teatr Wybrzeże. Po latach wspominał: "Dziewczęta, dzisiaj doskonałe aktorki, i chłopcy, wybijający się w stołecznych teatrach aktorzy - obierali kartofle, skrobali marchew, dziewczęta szorowały kocioł, podłogę i myły skromne naczynia, a także prały ścierki do wycierania talerzy - jeśli się jakiś znalazł". Tak było?

- Tak. Spaliśmy na siennikach położonych na podłodze, dziewczyny były od gotowania, a od dźwigania zakupów i ciężkich robót panowie. Szczęśliwie dostaliśmy od miasta przedwojenny budynek hotelowy, w którym dziś mieści się hotel Riviera, gdzie była nieczynna restauracja, stąd decyzja, że zespół sam się będzie utrzymywał. To była bardzo dobra szkoła. Aktorstwa i życia.

Słyszałem już od Pani, że Kraków Panią sentymentalnie rozczula...

- Przyjeżdżam tu zawsze z bijącym sercem, tu dzięki fenomenalnemu pedagogowi, Iwo Gallowi skończyłam studia wiedzy o teatrze. Po zniszczonej Warszawie, po głodzie i bombach, w Krakowie można było wreszcie spokojnie zasnąć. Do dziś mam we krwi, że wieczorem - rozbierając się - układam całe ubranie tak, by po omacku, w nerwowym pośpiechu móc się ubrać. Bardzo mi się to przydało podczas lat spędzonych w nawiedzanej przez trzęsienia ziemi Kalifornii. Przeżywszy dość potężne trzęsienie, które nawiedziło Los Angeles, przypomniałam sobie obrazy wojny. Tyle że na jej koszmar byliśmy przygotowani; bomby spadały za sprawą człowieka, a ten bywa omylny, poza tym świst nadlatującej bomby dawał moment na ucieczkę. Trzęsienie ziemi przychodzi znienacka. Tu, dalibóg, nic człowiek nie zrobi. Tu przeciwnikiem jest natura. Nie dość, że wyje ziemia, to wstrząs sprawia, że uruchamiają się wszelkie alarmy i w ułamku sekundy znajdujemy się w piekle, tracąc rozum. Oczywiście społeczeństwo jest przyuczane, jak się chronić i gdzie, na przykład stając w drzwiach, których futryny są szczególnie wzmacniane...

Wróćmy do Krakowa. To inny człowiek teatru, Józef Żuk Opalski współreżyserował spektakl "Błękitny diabeł", w którym z okazji swego 60-lecia pracy mierzyła się Pani z postacią Marleny Dietrich. I był to pierwszy Pani monodram. Mimo przekonania "Ja ze sobą sama na scenie - to przecież onanizm artystyczny", dała się Pani skusić!

- Bo co to za teatr - "ja z mną", bez partnerów?! Ale raz w życiu trzeba się na coś takiego zdobyć. I nie żałuję.

Skoro o okrągłych rocznicach mowa, 50 lat temu Kazimierz Kutz nakręcił czerpiący z Kabaretu Starszych Panów film "Upał", a kontakt z Panią wspominał tak: "Miała w sobie niespotykaną radość i siłę. Praca z nią była pracą z oswojonym skowronkiem".

- Całe życie robię wszystko, żeby być kochaną nie tylko w filmie. Tak mnie nauczono w domu i tak też mi się udaje do tej pory kokietować; nie to złe słowo, ale to lepsze mi uciekło. Cóż, ja dopiero uczę się sklerozy... Powiem panu coś a propos pamięci: podczas rejestracji jednego ze spektakli telewizyjnych, realizowanych oczywiście na żywo, Józef Nowak, zapomniał tekstu roli, ale mimo tej nagłej dziury w pamięci przytomnie cały czas grał twarzą, niemo poruszając ustami. My grający obok zorientowaliśmy się, co się dzieje, ale w reżyserce oszaleli: co się popsuło, przecież innych słychać, czemu Nowaka nie?! W sumie to uratował spektakl, przecież gdyby został przerwany, zobaczyłaby to cała Polska.

Słowami "żeby być kochaną", nawiązała Pani do swego najważniejszego reżysera filmowego, też krakowianina - Jerzego W. Hasa, u którego zagrała Pani w "Rękopisie znalezionym w Saragossie", w "Szyfrach", w "Jak być kochaną". Jak się pracowało z Hasem?

- Bardzo dobrze. Mnie się w ogóle ze wszystkimi dobrze pracuje. Has, zanim zaczął pracę z aktorami, miał tak precyzyjnie przygotowany scenariusz, że później już kręciło się film bez przeszkód. No i miał zawsze znakomitą ekipę.

Rola Felicji w "Jak być kochaną" dała Pani w roku 1963 na festiwalu filmowym w San Francisco nagrodę za najwybitniejszą rolę żeńską - odebrała ją Pani ponoć po wielu latach, już mieszkając w USA.

- Bardzo cenne przeżycie i satysfakcja, że mogłam uzupełnić osobiście archiwa festiwalowe.

Film wysłano też do Cannes, tu już nie otrzymał nagrody. To wtedy czarowała Pani wykonanymi przez siebie ażurowymi kozaczkami?

- To był okres, kiedy z koleżankami - i za kulisami, i gdzie się dało - dziergałyśmy. I ja na Mazurach, w hotelu - bo ruda i piegowata nie wychodziłam na słońce - wydziergałam sobie z rafii kozaczki. Pomyślałam, że jeśli uda mi się być gdzieś na zagranicą, to zadam bobu i w takich ażurowych, zapinanych na zamek błyskawiczny kozaczkach wejdę do fontanny. Szewc, który mi dorobił cieniutką podeszwę, jak zobaczył całość, od razu rzucił: "Pani Barbaro, zacznijmy to produkować". No, miałam się czym pochwalić. Choć do fontanny ostatecznie nie weszłam.

To proszę się jeszcze pochwalić, która to aktorka zobaczywszy te buty, krzyknęła z zachwytem "Mamma Mia!"...

- Monica Vitti.

Na swe osiemdziesiąte urodziny wystąpiła Pani w sztuce Remigiusza Grzeli "Oczy Brigitte Bardot", w której, jako "świrnięta staruszka", Anastazja, emerytowana nauczycielka muzyki, jedzie za oszczędności życia taksówką na Lazurowe Wybrzeże. Pani ma jakieś podobnie szalone pragnienie?

- Byle starczyło sił, to dlaczego nie! Stąd ta dyscyplina taka ważna.

Opowie Pani o torcie, który pojawił się na koniec tego wieczoru?

- Na finał benefisu wjechał wielki tort, a ja, chcąc zdmuchnąć tyle świeczek, mocno się pochyliłam, po czym, gdy podniosłam się szczęśliwa, że wszystkie naraz zgasły, usłyszałam, jak publiczność pokłada się ze śmiechu. Z czego oni tak się śmieją? I w pewnym momencie orientuję się, że wisienki z tortu zwisają mi z biustu. Taki to los komediantów. I wtedy towarzyszący mi Marian Kociniak przytomnie podskoczył i ustami zdjął wisienkę. Jak zareagowała sala, mówić pewnie nie muszę...

Porozmawiajmy o Konradzie Swinarskim, z którym spotkała się Pani w jego debiucie w "Operze za trzy grosze", a następnie w sztuce "Pan Puntilla i jego sługa Matti" Brechta, w "Księżniczce Turandot" Gozziego, w "Ptakach" Arystofanesa. Powiedziała Pani kiedyś o nim: "Swinarski nie wiercił dziury w brzuchu w pracy, dawał aktorowi jedną, dwie uwagi, a na scenie rodziło się coś wyjątkowego. (...) Jego wyobraźnia była bardzo konkretna. Wiedział, jakiego rodzaju typów potrzebuje na scenie".

- Teraz mogę dodać, co będzie dokumentem na mój pesel, jak się poznaliśmy. Otóż grałam w Teatrze Dramatycznym i po którymś ze spektakli weszła garderobiana: "Pani Barbaro, na korytarzu czeka młody, bardzo przystojny człowiek, cudowne oczy ma, chyba student i bardzo chciałby z panią rozmawiać". Faktycznie oczy miał przepiękne. Przedstawił się, mówiąc, że robi dyplom, że jest asystentem Brechta i teraz wystawia jego "Operę za trzy grosze" i chciałby, żebym w niej zagrała. Powiedział też, kto już propozycję przyjął, zatem zgodziłam się i ja, zakładając, że z takimi kolegami to nawet u jakiegoś nieudacznika warto zagrać... A poza tym trzeba młodym pomagać.

Uśmiecham się, bo Swinarski był od Pani młodszy o siedem miesięcy.

- Ale był dopiero na początku drogi. Za to jego "Opera za trzy grosze" była tak udana, że dyrektor Axer natychmiast wziął ją od razu do siebie, do Teatru Współczesnego, gdzie odbyła się prapremiera tego słynnego spektaklu.

Skoro o młodości mowa; Pani chciała zostać aktorką już w dzieciństwie?

- Miałam może trzy lata, gdy ukochany wuj, wielki żartowniś, z którym uwielbiałam się bawić, nagle zaskoczył mnie okrzykiem: "Żabę masz na głowie". Rodzina wokół zamilkła, z lekka oburzona, że dziecko straszy, a ja zdecydowanym ruchem sięgnęłam do włosów i krzyknęłam triumfalnie "Mam!". A więc spuentowałam scenkę tak świetnie, że cała rodzina uznała moje zwycięstwo. I od tego czasu zaczęto mówić, że rośnie nam nowa Ćwiklińska. A mój temperament i wyobraźnia rozwijały się coraz bardziej, zatem gdy w domu była dłuższa chwila ciszy, wszyscy zaniepokojeni pytali "Gdzie jest Basia?". A pomysłów mi nie brakowało. Miałam osiem lat, gdy przebrana w stroje matki postanowiłam tańczyć w oknie pierwszego piętra - a były to okna weneckie, z szerokimi parapetami, no, scena cudowna. Moja przyjaciółka stała na dole, w ogródku i liczyła, ile osób na ulicy zatrzymało się, żebym wiedziała, ilu miałam widzów.

Pani idolką była Shirleyka - Shirley Temple, cudowne dziecko amerykańskiego kina.

- Nawet kręciłam sobie loczki, by mieć takie jak ona.

O Pani dokonaniach scenicznych długo by można rozmawiać, zapytam zatem ogólnie: wolała Pani reżyserów mówiących zagraj mi ładnie, dających wolną rękę - jak Andrzej Wajda, u którego wykreowała Pani Alicję w "Play Strindberg" Durrenmatta - w duecie z Tadeuszem Łomnickim, czy reżyserów dających konkretne wskazówki?

- Prawdę mówiąc, przede wszystkim byłam ciekawa nowych wrażeń. Na pewno zupełnie inaczej pracowało się z Hasem niż z Kaziem Kutzem, nie mówiąc o Wajdzie. Istotne, że były to wielkie osobowości, że w tamtym czasie mieliśmy fenomenalną kadrę twórców. Myślę o tych, z którymi spotykałam się bezpośrednio, jak i tych, którzy nas otaczali. Wszyscy oni konkurowali, kto lepiej, kto mądrzej, kto ciekawiej. To była niezwykła epoka.

Aż wyjechała Pani do USA, a zaczęło się od propozycji roli Witkacowskiej Matki - bo Pani już była aktorką "modelowo Witkacowską". Tyle że miała Pani grać w po angielsku, nie znając tego języka, a więc fonetycznie.

- To dzięki fonetyce możemy istnieć na świecie i sięgać po wszystkie dźwięki, czyli po wszystkie języki. Pierwszy telefon z tą propozycją uznałam za żart. Był koniec stanu wojennego, akurat wychodziłam z domu z walizeczką, bo jechaliśmy z teatrem na festiwal, a tu ktoś dzwoni, przedstawia się nazwiskiem dziwnym i chce bym zagrała Matkę Witkacego w Los Angeles. Zareagowałam, mówiąc: Głupi żart, nie na miejscu, żegnam. Odkładając słuchawkę usłyszałam krzyk: "To nie żaden żart!", zatem podjęłam rozmowę, by się dowiedzieć, że mam grać po angielsku. Poprosiłam o egzemplarz w tym języku i tydzień czasu do namysłu; chciałam sprawdzić, ile czasu zajmie mi nauka. Na szczęście znałam dobrze sztukę, w "Matce" w reżyserii Axera jako Służąca Dorota partnerowałam wcielającej się w tytułową postać Halinie Mikołajskiej. Przydzielono mi też Amerykankę, która pilnowała mej wymowy. Będąc właścicielką wilczura - wołano za nim Szarik, bo faktycznie był podobny do tego z serialu - wychodziłam nocami z nim na spacer; on biegał, a ja stałam pod latarnią i międliłam te angielskie słowa.

O efekcie Pani pracy świadczy nagroda pisma "Drama Loque", które Pani rolę w "Matce" uznało za najlepszą kreację aktorską.

- To była wielka satysfakcja. Nagroda za rok pracy nad tą rolą.

Mieszkając w Los Angeles, vis a vis napisu HOLLYWOOD, nigdy nie pomyślała Pani: gdybym tu się urodziła, może byłabym jedną z bogiń tego świata?

- Proszę mi wierzyć - nie. Ja naprawdę byłam spełniona zawodowo.

Na to poczucie spełnienia pewnie wpłynęły i lata w Kabarecie Starszych Panów, w którym śpiewała Pani takie piosenki, jak: "W czasie deszczu dzieci się nudzą", "Przeklnę cię...", "Rzuć chuć" i wiele innych. Wiem, że jest piosenka, za którą dałaby Pani sobie Oscara...

- Tak, ale nie pochodzi ona z tego kabaretu; to nagrana w połowie lat 60. "Dawnej wiedźmy czar".

Piosenki przyniosły Pani wielką popularność, ale ugruntowała ją rola Honoratki, narzeczonej Gustlika w serialu "Czterej pancerni i pies".

- Ten serial to zjawisko niezwykłe. Nikomu z nas, biorących w nim udział, przez głowę nie przeszło, że ci bohaterowie zrodzą taką serdeczność widzów i to na tyle dekad. Rolę Honoratki, mimo iż była bardzo dobrze napisana, w pierwszym momencie odrzuciłam. Byłam wtedy nałogową palaczką, a na powietrzu papierosy mi nie smakowały. A tu zdjęcia głównie na poligonach. I jeszcze do tego wojsko. Grzecznie podziękowałam i wtedy mój syn wpadł w rozpacz: - Jak to, odmówiłaś, musisz w tym zagrać! Bo ten serial już cieszył się dużą sławą. Co miałam zrobić... Ciężka to była praca na tych poligonach. W jednej ze scen Honorata miała wysadzić wieżę obserwacyjną; scenę kręcono na pięć kamer, by wybrać najlepsze ujęcie, a na dodatek można było ją nakręcić tylko raz, drugiej wieży do wysadzenia nie było. Jak zobaczyłam pięć kilo trotylu podłożonych pod budowlę, nogi się pode mną ugięły. Miałam bowiem wrzucić tam granat i szybko uciekać, ale tak, by nie wypaść z kadru. Pół dnia to ćwiczyliśmy, wreszcie klaps, kamera! Powiem krótko: jak ta wieża wylatywała w powietrze, nabrałam takiego przyspieszenia, że kamera pchana na wózku przez pięciu chłopa nie mogła za mną nadążyć. Rekord świata pobiłam na pewno.

Pani sympatia do serialu objawiła się po wielu latach tym, że na swój benefis podjechała Pani pod teatr czołgiem...

- I dowiedziałam się przy okazji, że mam wzrost czołgisty.

17 to szczęśliwa Pani liczba. Dlaczego?

- 17 maja to data mojego pierwszego ślubu. Wyliczona precyzyjnie przez astrologa.

Ponoć zdecydowała się Pani na to małżeństwo po dwóch tygodniach znajomości, na drugie - równie szybko, po czterech...

- Już kiedyś powiedziałam: "A co tu jest do sprawdzania, przecież i tak zawsze wychodzi się za mąż za obcego człowieka. Na sprawdzanie jest czas po ślubie". Czyż, nieprawda?

Po 17 latach małżeństwa mąż zmarł na zawał serca. Drugi raz owdowiała Pani po latach, już w USA; to małżeństwo, po raptem pięciu miesiącach też przerwał zawał serca męża. Pięć lat temu zmarł w Kanadzie Pani jedyny syn... W takich sytuacjach mogło pomóc wskazanie Iwo Galla "Trzeba być pokornym wobec losu"?

- Nie. Trzeba być hardym wobec losu. By się nie poddać. By poradzić sobie z tym wielkim znakiem zapytania: dlaczego?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji