Artykuły

Sztuka, prawda i polityka

Co stało się z naszą moralną wrażliwością? Czy ją kiedykolwiek mieliśmy? Co w ogóle te słowa znaczą? Czy dotyczą czegoś, czym bardzo rzadko się dziś posługujemy - sumienia? Sumienia, które każe myśleć nie tylko o własnych czynach, ale i o wspólnej odpowiedzialności za cudze czyny? Czy to wszystko umarło? Spójrzmy na zatokę Guantanamo. Setki ludzi przetrzymuje się tam od ponad trzech lat bez postawienia zarzutu. (...) Oburzającą zbrodnię popełnia kraj chcący "przewodzić wolnemu światu" - mówił noblista Harold Pinter w odczycie nagranym na wideo [na zdjęciu]. Ciężko chory dramaturg nie mógł przyjechać na ceremonię wręczania Nagród Nobla w Sztokholmie.

W 1958 roku napisałem: "Nie ma wyraźnej granicy między tym, co realne i nierealne, ani między prawdą i fałszem. Rzecz nie musi być koniecznie albo prawdziwa, albo fałszywa - może być naraz taka i taka". Sądzę, że tezy te mają nadal sens i nadal stosują się do zgłębiania rzeczywistości przez sztukę. Podtrzymuję je więc jako pisarz, ale jako obywatel nie mogę. Jako obywatel muszę pytać: Co jest prawdą? Co jest fałszem? W dramacie prawda jest nieuchwytna. Nigdy nie docieramy do prawdy ostatecznej, ale szukać trzeba. Szukanie jest tym, co każe próbować. Jest naszym obowiązkiem. Prawdę spotykamy najczęściej, błądząc w ciemnościach, wpadamy na nią albo mignie nam przez chwilę obraz lub kształt zdający się odpowiadać prawdzie, z czego często nie zdajemy sobie sprawy. A prawda jest taka, że nigdy nie ma czegoś takiego jak jedna prawda dzieła. Prawd jest wiele. Jedna staje do walki z drugą, wzdraga się przed nią, odzwierciedla, ignoruje, wyszydza, nie dostrzega. Czujemy niekiedy, że prawdę o chwili mamy w ręku, ale przecieka nam ona przez palce i niknie.

Często mnie pytano, jak powstają moje sztuki. Nie umiem powiedzieć. Ani nie umiem ich streścić - najwyżej mogę powiedzieć, co się w nich dzieje. To znaczy, co oni tam mówią. Co robią.

Większość sztuk powstaje z jednej linijki, słowa, obrazu. Tuż za słowem często przychodzi obraz. Dam przykład dwóch linijek, które trafiły do mojej głowy z powietrza, a po nich obraz, za którym poszedłem.

Sztuki noszą tytuły: "Powrót do domu" i "Dawne czasy". Pierwsza linijka pierwszej brzmi: "Co zrobiłeś z nożyczkami?", a drugiej - "Ciemne".

W obu przypadkach nie mam nic do dodania.

W pierwszym ktoś najwyraźniej szukał nożyczek i pytał o nie kogoś innego, kto, jak podejrzewał, mógł mu je ukraść. Skądś jednak wiedziałem, że osoba pytana gwiżdże na te nożyczki i na samego pytającego.

Uznałem, że "Ciemne" to kolor czyichś włosów, kobiecych włosów, i że to odpowiedź na pytanie. W każdym przypadku czułem się w obowiązku zająć się sprawą. To zjawisko wizualne - wolniutkie przechodzenie od cienia do światła.

Zawsze zaczynam sztukę od nazwania postaci A, B i C. Pisząc sztukę nazwaną potem "Powrót do domu", zobaczyłem mężczyznę, jak wchodzi do pustego pokoju i zadaje pytanie młodszemu, który siedzi na brzydkiej sofie i przegląda zapisy gonitw.

Przyszło mi do głowy, że A jest ojcem, a B synem, ale nie miałem dowodów. Jednak potwierdziło się to wkrótce, bo B (jak się okazało, Lenny) spytał A, (który okazał się Maksem): "Tato, mogę zmienić temat? Chcę cię o coś spytać. Nasza poprzednia kolacja, jak to się nazywało? Jak ty na to mówisz? Może kupiłbyś sobie psa. Ty gotujesz dla psa, szczerze. Ty gotujesz dla całego stada psów". Skoro więc B zwraca się do A: "tato", uznałem rozsądnie, że to ojciec i syn. A musiał też być kucharzem, ale jego kuchnia nie cieszyła się poważaniem. Czy to znaczy, że nie było matki? Nie wiedziałem. Ale, jak sobie wtedy powiedziałem, zaczynając, nigdy nie wiemy, na czym skończymy. (...)

To dziwna chwila - chwila, kiedy tworzy się postacie dotąd nieistniejące. Potem jest niepokój, niepewność, stan bliski halucynacji, choć niekiedy niepowstrzymana lawina. Autor jest w trudnym położeniu. Osoby dramatu trochę go nie lubią. Stawiają mu opór, trudno mu z nimi wytrzymać, trudno je zdefiniować, na pewno nie sposób im cokolwiek nakazać. W pewnym sensie gramy z nimi w niekończącą się grę - w kotka i myszkę, ciuciubabkę, chowanego. W końcu jednak stwierdzamy, że mamy do czynienia z ludźmi z krwi i kości, obdarzonymi wolną wolą i własną, niepowtarzalną wrażliwością, zbudowanymi z elementów, których nie możemy wymienić, przestawić, przekształcić.

Język sztuki jest więc wieloznacznym aktem wymiany, ruchomym piaskiem, trampoliną, taflą zamarzniętego stawu, która może się pod tobą, autorem, w każdej chwili zarwać.

Lecz jak powiedziałem, poszukiwanie prawdy nie ustaje. Nie można go odroczyć, odłożyć na potem. Trzeba mu stawić czoła - tu i teraz.

Teatr polityczny niesie zupełnie inny zestaw problemów. Kazań trzeba tu unikać za wszelką cenę, a najważniejszy jest obiektywizm. Osobom dramatu trzeba pozwolić żyć własnym życiem, autor nie może krępować ich ani ograniczać zgodnie z własnym gustem, nastrojem czy uprzedzeniami. Musi umieć spojrzeć na nie pod różnym kątem, ze wszystkich niczym nieograniczonych perspektyw, zaskoczyć je, a może też od czasu do czasu - ale jednak - pozwolić im robić swoje. Nie zawsze się to sprawdza. A polityczna satyra nie stosuje się, rzecz jasna, do żadnej z tych recept - w istocie działa odwrotnie, na czym polega jej właściwe funkcjonowanie.

W sztuce "Urodziny Stanleya", zanim skupię się na akcie podporządkowania, pozwalam wielu opcjom krążyć po gęstym lesie możliwości.

"Górski język" nie udaje, że stać go na takie operacje. Jest wulgarny, skrótowy, brzydki. Jednak w sztuce daję żołnierzom sporo radości. Jeden z nich czasem zapomina, że kaci łatwo się nudzą. Żeby nie tracić ducha, muszą się trochę zabawić - potwierdzają to wydarzenia w Abu Ghraib. Sztuka trwa tylko 20 minut, ale mogłaby godzinami, powtarzając raz po raz, godzinami, ten sam schemat.

Natomiast "Z prochu powstałeś" zdaje się toczyć pod wodą. Ręka tonącej kobiety sięga ponad fale, opadając znika z pola widzenia, sięga ku innym, lecz nikogo nie znajduje, ani nad, ani pod powierzchnią, tylko cienie, odbicia, ruch; kobieta zatracona w pogrążającym się krajobrazie, kobieta niemogąca uniknąć losu, jaki miał przypaść innym.

Ale oni umarli, więc ona też musi umrzeć.

Język polityki w tej formie, w jakiej używają go politycy, nie zapuszcza się w te rewiry, gdyż, jak wiadomo, większość polityków nie interesuje się prawdą, tylko władzą i jej utrzymaniem. Dla utrzymania władzy istotne jest, by ludzie żyli w niewiedzy, by żyli w niewiedzy o prawdzie, nawet o prawdzie w ich własnym życiu. Oplata nas wtedy sieć kłamstw, którymi się karmimy.

Jak każdy z nas wie, inwazję na Irak tłumaczono tym, że Saddam Husajn dysponuje bardzo niebezpiecznym arsenałem broni masowego rażenia, a część jej można odpalić w 45 minut, powodując straszne zniszczenia. Zapewniano, że to prawda. Nie była to prawda. Powiedziano nam, że Irak ma związki z al Kaidą i współodpowiada za nowojorski koszmar z 11 września 2001 roku. Zapewniano, że to prawda. Nie była to prawda. Powiedziano, że Irak zagraża światu. Zapewniano, że to prawda. Nie była to prawda.

Prawda jest czymś zupełnie innym. Chodzi w niej o to, jak Stany Zjednoczone rozumieją swoją rolę w świecie i jak zamierzają ją spełniać.

Ale zanim wrócę do teraźniejszości, chciałbym rzucić okiem na niedawną przeszłość - politykę zagraniczną USA po II wojnie światowej. Myślę, że mamy obowiązek poddać ten okres choćby pobieżnej ocenie.

Każdy wie, co się stało po wojnie w Związku Radzieckim i całej Europie Wschodniej - planowe okrucieństwa, groza na każdym kroku, bezlitosne tłumienie niezależnej myśli. Wszystko to jest w pełni udokumentowane i potwierdzone.

Ja zaś twierdzę w tym oto miejscu, że popełnione w tym samym czasie zbrodnie USA opisano powierzchownie, nie mówiąc już o pełnej dokumentacji, potwierdzeniu, uznaniu ich w ogóle za zbrodnie. Myślę, że trzeba się tym zająć i że ta prawda ma istotny wpływ na sytuację na świecie. Stany Zjednoczone, dotąd w jakiejś mierze powstrzymywane istnieniem Związku Radzieckiego, swoim postępowaniem dowiodły jasno, że według siebie mają carte blanche na dowolne akcje.

Nieskrywana inwazja na suwerenne państwo nie należała do ulubionych metod Amerykanów. Woleli, jak się to określa, "konflikt o małej intensywności". W takim konflikcie giną tysiące ludzi, ale wolniej, niż gdyby zrzuciło się na nich bombę. To taki konflikt, w którym zarażasz samo serce kraju, zapoczątkowujesz wzrost złośliwej tkanki i patrzysz, jak rozlewa się gangrena. Kiedy ludność została podporządkowana - lub, co na jedno wychodzi, zatłuczona na śmierć - a twoi przyjaciele, wojskowi i wielkie korporacje, sadowią się w rządowych fotelach, ty stajesz przed kamerą, by oświadczyć, że zwyciężyła demokracja. Było to nagminne w amerykańskiej polityce zagranicznej w latach, o których mowa.

Tragedia Nikaragui daje wiele do myślenia. Postanowiłem omówić ją jako dobitny przykład poglądu Ameryki na własną rolę w świecie, teraz i zawsze.

Byłem na pewnym spotkaniu w ambasadzie USA w Londynie pod koniec lat 80. Kongres USA miał zadecydować, czy dać pieniądze na kampanię contras [prawicowe bojówki opozycyjne wobec rządzących sandinistów - red.] przeciw Nikaragui. Byłem członkiem delegacji, rzecznikiem Nikaragui, jednak najważniejszym jej członkiem był o. John Metcalf. Grupie amerykańskiej przewodził Raymond Seitz (wówczas numer dwa po ambasadorze, potem sam ambasador). Ojciec Metcalf powiedział: "Proszę pana, odpowiadam za parafię na północy Nikaragui. Moi parafianie budują szkoły, centrum zdrowia, ośrodek kultury. Żyliśmy w pokoju. Parę miesięcy temu zaatakowały nas siły contras. Zniszczyli wszystko - szkołę, centrum zdrowia, ośrodek kultury. Zgwałcili siostry i nauczycielki, zabili najokrutniej w świecie lekarzy. Zachowywali się jak dzicy. Niech pan poprosi rząd USA, żeby cofnął poparcie dla tych strasznych terrorystów".

Raymond Seitz cieszył się znakomitą opinią jako człowiek rozsądny, odpowiedzialny, subtelny. Szanowano go bardzo w kręgach dyplomatycznych. Wysłuchał, po czym oświadczył równie poważnie. "Ojcze, coś ci powiem. Na wojnie zawsze cierpią niewinni ludzie". Zapadło ciężkie milczenie, wpatrywaliśmy się w niego, a on ani drgnął.

Zawsze cierpią niewinni ludzie.

Wreszcie ktoś powiedział: "Ale w tym przypadku niewinnymi ludźmi były ofiary potwornych zbrodni opłacanych także przez pański rząd. Jeśli Kongres da jeszcze więcej pieniędzy contras, będzie więcej zbrodni. Czy nie? Czy wasz rząd nie odpowiada za mordowanie obywateli suwerennego państwa?".

Seitz był niewzruszony. ,,Nie sądzę, by fakty tak przedstawione potwierdzały pańskie tezy".

Kiedy wychodziliśmy z ambasady, współpracownik powiedział mi, że lubi moje sztuki. Nie odpowiedziałem.

Winienem przypomnieć, co podówczas powiedział prezydent Ronald Reagan: "Contras są moralnym odpowiednikiem naszych Ojców Założycieli".

Stany Zjednoczone wspierały przez ponad 40 lat okrutną dyktaturę Somozy w Nikaragui. Nikaraguański naród dowodzony przez sandinistów obalił reżim w 1979 roku po budzącej oszołomienie ludowej rewolucji.

Sandiniści nie byli doskonali. Grzeszyli arogancją, a ich filozofię polityczną nękały sprzeczności. Jednak byli inteligentni, rozsądni, cywilizowani. Zaczęli budować porządne, stabilne i pluralistyczne społeczeństwo. Zniesiono karę śmierci. Setki tysięcy żyjących w nędzy wieśniaków zawrócili z drogi ku zagładzie. Ponad 100 tys. rodzin dali na własność ziemię. Zbudowali 2 tys. szkół. (...)

Stany Zjednoczone potępiły te osiągnięcia jako marksistowsko-leninowską działalność wywrotową. Według rządu USA był to groźny precedens. Jeśli pozwoli się Nikaraguańczykom wprowadzić elementarne normy sprawiedliwości społeczno-ekonomicznej, podnieść poziom opieki zdrowotnej i edukacji, cieszyć się ' jednością społeczną i dumą narodową, sąsiedzi mogą zechcieć tego samego, zrobić to samo. (...)

W 1989 roku w San Salwador szóstka najwybitniejszych w świecie jezuitów została okrutnie zamordowana przez batalion Alcatl należący do pułku szkolonego w Fort Bening w stanie Georgia w USA. Odważny do szaleństwa arcybiskup Romero zginął, odprawiając mszę. Szacuje się, że zginęło 75 tys. ludzi. Dlaczego? Dlatego, że wierzyli, że można i trzeba żyć lepiej. Wiara ta definiowała ich natychmiast jako komunistów. Zginęli, bo odważyli się zakwestionować status quo - to niekończące się plateau nędzy, chorób, upodlenia i ucisku, do których mieli prawo z urodzenia. (...)

Po II wojnie światowej każdy w świecie prawicowy reżim wojskowy mógł liczyć na wsparcie Stanów Zjednoczonych, a w wielu przypadkach był też ich dziełem. Mówię o Indonezji, Grecji, Urugwaju, Brazylii, Paragwaju, Haiti, Turcji, Filipinach, Gwatemali, Salwadorze i oczywiście Chile. Koszmaru, który się tam rozegrał w 1973 r. z podpuszczenia Stanów Zjednoczonych, nie wolno nam zapomnieć ani przebaczyć.

W tych krajach zginęły setki tysięcy ludzi. Dlaczego? Czy każdą z tych ofiar można przypisać polityce zagranicznej Waszyngtonu? Odpowiedź brzmi: tak, winna jest amerykańska polityka zagraniczna. Ale wy o tym nie wiecie.

To się nie zdarzyło. Nic się nigdy nie zdarza. Nawet kiedy się zdarza, nie zdarza się naprawdę. Nie liczy się. Nie budzi niczyjego zainteresowania. Stany Zjednoczone popełniały zbrodnie w sposób planowy, bezlitośnie i bez skrupułów, ale naprawdę niewielu o tym mówi. Trzeba je podać na tacy Amerykanom. Manipulowali władzą na całym świecie - kliniczny to przypadek - udając szermierzy dobra powszechnego. Była to błyskotliwa, nawet dowcipna manipulacja - bardzo skuteczna hipnoza.

Twierdzę, że Stany Zjednoczone wystawiły zdecydowanie najlepszy spektakl w okolicy. Reżyser bywa, owszem, brutalny, obojętny, pogardliwy i bezlitosny, ale też bardzo sprytny. Jest jako sprzedawca samowystarczalny, a jego najatrakcyjniejszym towarem jest miłość własna. Posłuchajmy, jak amerykańscy prezydenci wymawiają jeden po drugim w telewizji słowa: "amerykański naród", jak np. w zdaniu: "Mówię amerykańskiemu narodowi, że przyszedł czas na modlitwę i obronę praw amerykańskiego narodu, i proszę amerykański naród, by zaufał swojemu prezydentowi w działaniach, jakie zamierza podjąć w imieniu amerykańskiego narodu".

To błyskotliwa strategia. Język służy w niej hamowaniu myśli. Słowa "amerykański naród" są jak wielka, miękka i bezpieczna poduszka. Nie musisz myśleć, legnij na poduszkach. Poduszka zdusi twój rozum, twój zmysł krytyczny, ale jest bardzo wygodna. (...)

Stany Zjednoczone nie dbają już o"nieintensywność konfliktu". Nie widzą powodów, żeby się ograniczać ani cokolwiek kryć. Kładą karty na stół, nie boją się nikogo ani o nikogo. Zwyczajnie gwiżdżą na ONZ, prawo międzynarodowe i krytykę, którą mają za bezsilną i nieważną. Mają też swoją beczącą owieczkę, która wlecze się za nimi na postronku - żałosną, bezwolną Wielką Brytanię.

Co stało się z naszą moralną wrażliwością? Czy ją kiedykolwiek mieliśmy? Co w ogóle te słowa znaczą? Czy dotyczą czegoś, czym bardzo rzadko się dziś posługujemy - sumienia? Sumienia, które każe myśleć nie tylko o własnych czynach, ale i o wspólnej odpowiedzialności za cudze czyny? Czy to wszystko umarło? Spójrzmy na zatokę Guantanamo. Setki ludzi przetrzymuje się tam od ponad trzech lat bez postawienia zarzutu, bez adwokata, bez szansy na sprawiedliwy proces - w praktyce bezterminowo. To całkowicie bezprawne przedsięwzięcie zorganizowano z pogwałceniem konwencji genewskich. Tak zwana społeczność międzynarodowa toleruje je bez zastanowienia. Oburzającą zbrodnię popełnia kraj chcący "przewodzić wolnemu światu". A czy my myślimy o pensjonariuszach Guantanamo Bay? Co mówi się o nich w mediach? Mówi się rzadko - ot, wzmianka na szóstej stronie. Trafili na ziemię niczyją, z której mogą już nigdy nie wrócić. W tej chwili wielu z nich prowadzi głodówkę, są karmieni siłą-także mieszkańcy Wielkiej Brytanii. A przy karmieniu siłą żadnych uprzejmości. Żadnych środków uspokajających i znieczulających. Po prostu rura do nosa i w gardło. Wymiotują krwią. To są tortury. Co ma na ten temat do powiedzenia szef brytyjskiego MSZ? Nic. Co ma na ten temat do powiedzenia brytyjski premier? Nic. Dlaczego? Dlatego, że Stany Zjednoczone zastrzegły: krytyka naszego postępowania w Guantanamo oznacza akt nieprzyjazny. Jesteś z nami albo przeciw nam. Więc Blair siedzi cicho.

Inwazja na Irak była bandytyzmem, rażącym aktem terroryzmu państwowego świadczącym o kompletnej pogardzie dla idei prawa międzynarodowego. Była samowolną akcją militarną zainspirowaną stekiem kłamstw, wielką manipulacją mediami, a więc i opinią publiczną, działaniem obliczonym na utrwalenie amerykańskiej militarno-gospodarczej dominacji na Bliskim Wschodzie, a gdy zawiodły inne usprawiedliwienia, przedstawionym - ostatnia deska ratunku -jako wyzwolenie. Imponujący pokaz siły militarnej powodujący śmierć i okaleczenie tysięcy, tysięcy niewinnych ludzi.

Daliśmy irackiemu narodowi tortury, bomby kasetowe, zubożony uran, niezliczone ofiary ślepej przemocy, nędzę, upokorzenia i śmierć, a nazywamy to "eksportem wolności i demokracji na Bliski Wschód".

i zbrodniarza wojennego? Sto tysięcy? Moim zdaniem wystarczy. Bush i Blair powinni więc stanąć przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym. Bush był jednak sprytny, nie ratyfikował konwencji [właśc. Statutu rzymskiego] o Międzynarodowym Trybunale Karnym, dlatego kiedy jakiś amerykański żołnierz - lub dajmy na to, polityk - trafi do aresztu, Bush ostrzega, że pośle marines. Ale Blair konwencję ratyfikował, więc podlega sądowi. Możemy podać Trybunałowi, jeśli jest zainteresowany, jego adres: Downing Street nr 10, Londyn.

Śmierć nie jest nieistotna. Bush i Blair odkładają ją na świętego nigdy. Amerykańskie bomby i pociski zabiły co najmniej 100 tys. Irakijczyków jeszcze przed rozpoczęciem powstania w Iraku. Ludzie się nie liczą. Ich śmierci nie było. Nie było ich samych. Nie zostali nawet zapisani jako ofiary. "Nie liczymy ciał" - powiedział amerykański generał Tommy Franks. (...)

Jak już powiedziałem, Stany Zjednoczone wykładają dziś zupełnie uczciwie karty na stół. Tak właśnie jest. Swoją politykę określają oficjalnie jako "pełne spektrum dominacji". To ich, nie moje słowa. "Pełne spektrum dominacji" oznacza kontrolowanie ziemi, morza, powietrza i kosmosu oraz zasobów towarzyszących.

Stany Zjednoczone mają dziś 702 bazy wojskowe w 132 krajach świata, rzecz jasna, z chlubnym wyjątkiem Szwecji. Nie wiemy dokładnie, jak do tego doszło, ale doszło. (...)

Tysiące, może miliony mieszkańców Stanów Zjednoczonych dają dowody odrazy, wstydu i oburzenia działaniami ich rządu, lecz nie stali się jeszcze zwartą siłą polityczną - jeszcze nie. Jednak narastające z dnia na dzień obawy, niepewność i lęk nie maleją.

Wiem, że prezydentowi Bushowi pisze przemówienia mnóstwo najlepszych autorów, ale ja też chciałbym zaoferować swoje usługi. Proponuję następujące krótkie przemówienie do narodu, z którym mógłby on wystąpić w telewizji. Już go widzę - starannie uczesany, zatroskany, poważny, ujmujący, szczery - potrafi być urzekający, zdobyć się niekiedy na kpiący uśmiech, jest dziwnie atrakcyjny, prawdziwy mężczyzna.

"Bóg jest dobry. Bóg jest wielki. Bóg jest dobry. Mój Bóg jest dobry. Bóg ben Ladena jest zły. Jego Bóg jest zły. Bóg Saddama był zły, a poza tym on go nie miał. Był barbarzyńcą. My nie jesteśmy barbarzyńcami. Nie ścinamy ludziom głów. Wierzymy w wolność. Wierzy w nią Bóg. Ja nie jestem barbarzyńcą. Jestem demokratycznie wybranym przywódcą kraju, który kocha wolność. Jako społeczeństwo znamy litość. Litościwie sadzamy na krześle elektrycznym i dajemy litościwy zastrzyk. Jesteśmy wielkim narodem. Nie jestem dyktatorem. On jest. Nie jestem barbarzyńcą. On jest. On. Oni wszyscy. Ja mam wyższość moralną. Widzicie tę pięść? To moja wyższość moralna. Nie zapominajcie o tym".

Życie pisarza to nieustanne zagrożenie, bezbronność, działanie obnażone. Ale nie trzeba wylewać łez nad pisarzem. Dokonuje wyborów, które są wiążące. Lecz słusznie można też rzec, że wystawiony jest na podmuchy zewsząd, niektóre lodowate. Jesteś zdany na siebie, nie masz nigdzie oparcia. Żadnego schronienia, znikąd ochrony - chyba że kłamiesz - a wtedy, rzecz jasna, budujesz sobie własne schronienie i - powiedzmy - zostajesz politykiem. (...)

Patrząc w lustro, łudzimy się, że obraz przed nami wiernie oddaje rzeczywistość. Ale przesuńmy się o milimetr i widać co innego. W rzeczywistości patrzymy na nieskończony szereg odbić. Czasem jednak pisarz musi stłuc lustro - bo zza niego wygląda ku nam prawda.

Wierzę, że mimo olbrzymich przeciwności podstawowym obowiązkiem nas wszystkich - nas, obywateli -jest niezachwiana, niezłomna, bezwzględna intelektualna stanowczość we wskazywaniu prawdy we własnym życiu i w życiu społecznym. Do tego jesteśmy zobowiązani.

Bez tej stanowczości wpisanej w naszą polityczną wizję nie mamy nadziei na odbudowę tego, cośmy niemal utracili - ludzkiej godności.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji