Artykuły

Warto żyć

- Parę postaci uczłowieczyłam. Jak się czyta o tych kobietach w książkach, są papierowe. Zostały wspaniale przyjęte przez widownię. To plus. Ale oczywiście miałam ciągoty, żeby grać też inne postaci - mówi ANNA NEHREBECKA, aktorka Teatru Polskiego w Warszawie.

Legenda polskiego kina. Niezapomniana Anka z "Ziemi obiecanej" i Marynia z "Rodziny Połanieckich". Anna Nehrebecka wielokrotnie zmieniała skórę. Była aktorką, żoną ambasadora i konspiratorką. Kim czuje się dziś? O różnicy między kochaniem a zakochaniem, dlaczego nie widujemy jej często w telewizji oraz o tym, jak żyje z mężem na odległość, opowiada Romanowi Praszyńskiemu.

Kim Pani dziś się czuje?

- Matką, żoną, aktorką, radną Warszawy. Kolejność dowolna. Przede wszystkim jestem sobą, Anną Nehrebecką. Za parę dni wracam do męża, ambasadora RP w Tunezji. Pomogę mu przygotować festiwal filmowy, liczę, że uda się zaprosić któregoś z polskich reżyserów. W sierpniu przyjeżdżam do Warszawy, na sesję Rady Miasta. A jesienią w Teatrze Polskim wznawiamy "Końcówkę" Becketta. Wiosną dostałam nagrodę Orła za rolę w filmie Macieja Pieprzycy "Chce się żyć". Moja pierwsza nagroda! Do dzisiaj dostaję bardzo miłe listy z gratulacjami. To wszystko ubarwia życie. Jest kolorowo.

Wciąż zmienia Pani życiowe role. Dla aktorki to chyba łatwe zadanie?

- W teatrze czy filmie łatwo wejść z roli w rolę. W życiu to nie takie proste. Życie bywa brutalne, ma swoją wagę. Zwłaszcza że wszystko staram się robić najlepiej, jak potrafię. Angażuję się i wszystkim przejmuję, więc odbywa się to dużym kosztem.

Jaki był Pani dom rodzinny?

- Miałam cudownych rodziców. To byli skromni, prawi ludzie. Nieraz było trudno. Ważne, że wszyscy byliśmy razem. Po wojnie trafiliśmy na Pragę, na ulicę Dąbrowszczaków. Rodzice mieszkali tam do końca życia. Tato był ekonomistą, mama zajmowała się nami - trójką rodzeństwa. Dzieciństwo było biedne, pierwszego banana zobaczyłam w 1956 roku.

Duży wstrząs?

- Opowiem, jak do niego doszło. Po wojnie rodzina mamy była w Londynie. Matka, brat i siostra. Nie mogli wrócić. Pracowali w BBC.

Niedobrze. W Polsce byli wrogami ludu?

- Oczywiście. Ojciec miał problemy ze znalezieniem pracy. Powiedziano mu, że dostanie lepszą, jak się rozwiedzie z żoną. Po październiku '56, w czasie tak zwanej odwilży, stało się możliwe odwiedzenie rodziny w Londynie. Nie widzieli się od początku wojny. Zadecydowano, że mama pojedzie z najmłodszym dzieckiem, czyli ze mną. Miałam dziewięć lat. Do końca życia nie zapomnę tego lotu samolotem KLM-u. Przesiadałyśmy się w Amsterdamie. Leciałyśmy nocą, nagle ujrzałam dywan świateł, oświetlone miasto. Niezwykłe. A w samolocie stewardesa roznosiła owoce na tacy, mogłam wziąć pomarańczę. Dziecięcą łapką chwyciłam, szczęśliwa. W Polsce pomarańczę jadłam raz w roku - tata przynosił z pracy po jednej na dziecko. Ale mama mówi: "Wiesz, córeńko, tu jest taki pyszny owoc - banan. Spróbuj". Posłuchałam i wzięłam. I wciąż pamiętam potworne rozczarowanie i żal, że mogłam zjeść całą pomarańczę, a mama kazała mi jeść słodkiego kartofla.

A kim był Mario Alma?

- To mój dziadek. Ojciec mamy, Władysław Kiersnowski. Osobowość, legenda w rodzinie. Przez 12 lat śpiewał we Włoszech, w La Scali. Ale to były takie czasy, że nie wypadało śpiewać dla pieniędzy. Więc dziadek śpiewał, a jego majątek rozszarpali ekonomowie. Zmarł wcześnie, po pierwszej wojnie światowej.

Utracjusz?

- Dla niektórych pewnie tak. Artysta w rodzinie - to było coś wstydliwego. Kiedyś artystów chowano pod płotem, nie byli godni. W naszym domu tak nie uważano. Ale w rodzinie dziadka do tej pory nie rozmawia się o przodku śpiewaku.

Majątek miał na Białorusi?

- Na Nowogródczyźnie. W 1992 roku odnalazłam tam dzięki pomocy życzliwych ludzi rodzinne groby. Pojechałam razem z mamą. Mama była tam po raz pierwszy od śmierci swojego ojca. Weszłyśmy na cmentarz i ona nagle mi znikła. Szukam jej i widzę, że siedzi na grobach. Trafiła jak po sznurku, choć tak wiele się zmieniło. Grób był w strasznym stanie. Otwarty, połamany krzyż. Szczątki trumny dziadka i brata mojej mamy. Bardzo bolesne. Ale też wzruszające. Podróż w przeszłość. Poznałam chłopów, którzy pamiętali mojego dziadka. Chciałam dotrzeć do każdego miejsca, każdego człowieka. Ale dla mamy było to za dużo. Kiedy dotarłyśmy do wioski, gdzie po śmierci jej taty był pogrzeb, powiedziała: "Chodźmy stąd". Była szczęśliwa, ale ta podróż przywołała też dużo bolesnych wspomnień.

Niesamowite te polskie losy.

- Ojciec urodził się w Monachium, przed pierwszą wojną światową. Jego rodzina pochodziła z Bydgoszczy i tam też wrócili, kiedy był małym chłopcem. Przed wojną studiował w Warszawie. W czasie wojny poznali się z mamą. I tak jestem ja.

Powiedziała Pani kiedyś, że wraz ze śmiercią ojca skończyło się Pani dzieciństwo.

- Ojciec był moją ostoją. Doskonale wiedział, kiedy jestem w trudnych sytuacjach. I pojawiał się bez słowa. Świadomość, że jest i mnie rozumie, była bardzo ważna. Dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Odszedł, gdy byłam już dorosła. Wtedy ja musiałam stać się opoką dla mojej mamy. Zmieniamy życiowe role.

A propos ról. Skąd aktorstwo?

- Sztuka przewijała się przez dom. Mama opowiadała o dziadku. Mamy brat, Ryszard Kiersnowski, był poetą, autorem sztuk i aktorem. Sama przed wojną grała w teatrze Reduta. Ale wojna pokrzyżowała jej plany. W liceum zakomunikowałam rodzicom, że chcę zdawać do szkoły teatralnej.

Jaki odzew?

- Rodzice nie nalegali, żebym wybrała jakiś poważny zawód. Zapytali tylko, czy zdaję sobie sprawę, że to trudne życie. Powiedziałam, że mam tego pełną świadomość.

Naprawdę? Jako nastolatka? To wiek złudzeń.

- Dobrze mieć złudzenia. Tylko trzeba zdawać sobie sprawę, że to złudzenia. Mimo młodego wieku byłam dojrzała. Co nie znaczy, że nie miałam marzeń. Zawsze je mam i będę miała.

Jakie marzenia miała Pani, pukając do szkoły?

- Żeby zdać i się dostać. Nie myślałam o karierze. Ciągnęła mnie magia sceny, ożywianie świata.

Było zderzenie z komisją?

- Bardzo śmieszne. Nie należałam do osób, które potrafiły się umalować, modnie ubierać. Taka byłam.

Po mamie?

- Nie było pieniędzy na modę. Poszłam w białej bluzeczce i granatowej spódniczce. Lekko przerażona. A to nie jest dobre w tym zawodzie. Ale coś widocznie w nich poruszyłam i przeszłam do kolejnych etapów. Przed ostatnim przyszła do mnie pani Rena Tomaszewska, dziekan wydziału aktorskiego, i mówi: "Na miłość boską, umaluj się jakoś, ubierz!". Słuchałam przerażona. Ale miałam koleżankę i kolegę, którzy powiedzieli, że się mną zajmą. Przyszli do mojego domu i wyrzucili całą szafę. Wyciągnęli jakąś sukienkę, której bardzo nie lubiłam, i buty na wysokim obcasie. Koleżanka mnie umalowała i tak odmienioną mnie wysłali na kolejny egzamin. Matko boska, pierwsza rzecz - poleciałam do toalety, żeby zmniejszyć malunki na twarzy. Wparowałam na komisję i tak ich chyba rozśmieszyłam swoim wyglądem i próbą bycia wampem, że mnie przyjęli.

Na studiach mieszkała Pani z rodzicami?

- Tak, ale na drugim roku wyszłam za mąż. On był aktorem. Dziesięć lat starszy.

Zauroczenie wspólną pasją?

- Byłam młoda, ale nie naiwna. Nie brałam ślubu z powodu zauroczenia. Wydawało mi się, że to będzie do końca życia. Nie wychodziłam za aktora, wydawało mi się, że za człowieka. Ale nie udało się. Po pięciu latach rozeszliśmy się. Już nie żyje.

Zbieranie doświadczeń.

- Nie życzę nikomu takich doświadczeń. Nie są przyjemne. Ale bez nich człowiek jest uboższy.

Człowiek nie uczy się na błędach?

- Powinien. Ale nie zawsze to działa.

Kończy Pani szkołę i...?

- Jeszcze przed skończeniem dostałam propozycję wzięcia udziału w Teatrze Polskim w "Martwych duszach" w reżyserii Władysława Hańczy. I tam, przed dyplomem, dostałam angaż. Czyli na etacie jestem od 1 maja 1969 roku.

Niesamowite! Jestem w szoku!

- Prawda, jaka jestem wierna? Ten typ tak ma. W czasie studiów zagrałam w krótkim filmie. Po studiach w pierwszym fabularnym.

Jest Pani nad wyraz skromna. Wszyscy pamiętamy Pani znakomite role. W "Ziemi obiecanej"... Jak się pracuje z Wajdą?

- Dziś myślę, że przeszkadzało mi moje olbrzymie zaufanie i pokora wobec tych, których uważałam, że są lepsi ode mnie. Człowiek wtedy nie walczy o siebie. Na temat mojej postaci Anki, narzeczonej Borowieckiego, którego grał Daniel Olbrychski, miałam pomysły, ale bałam się coś powiedzieć. Wydawało mi się, że Wajda wie lepiej ode mnie. Czułam się strasznie speszona, podporządkowana. Pamiętam, że była taka scena z psami. Duża scena. Czułam, że muszę coś zrobić.

Emocje?

- Wkurzyłam się i zagrałam po swojemu. Wtedy Andrzej Wajda powiedział: "Patrzcie, jak ona ślicznie tę scenę zagrała!". Zrozumiałam, że miałam rację. Dla mnie był to szalenie ważny film. Moment przełomowy w moim zawodowym życiu.

Krok wyżej?

- Duży krok wyżej. Potem poszły inne.

Dziewczyna z dworku. Szlachetna szlachcianka. Jest Pani kojarzona z takimi rolami. To pułapka dla aktorki?

- Parę postaci uczłowieczyłam. Jak się czyta o tych kobietach w książkach, są papierowe. Zostały wspaniale przyjęte przez widownię. To plus. Ale oczywiście miałam ciągoty, żeby grać też inne postaci. Jestem aktorką.

Pewne mechanizmy są nieubłagane. W pamięci ludzi została Pani Marynią Połaniecką.

- Tak. A na mojego męża, gdy byliśmy na placówce w Belgii, mówiono żartem "ambasador Połaniecki".

Ładnie. Poznaliście się na plaży?

- Poznała nas w Dębkach, gdzie jeździłam na wakacje, pewna Kaszubka, która mojego męża znała od dziecka. Powiedziała, że musi nas wyswatać. I zrobiła to.

Ślub po pół roku? Szybko.

- Myślę, że dowodził pełnej odpowiedzialności i uczucia.

Zaręczyliśmy się po niecałych dwu miesiącach.

Piękne i romantyczne. Ale po dwóch miesiącach ludzie nie mają szans się poznać.

- Widocznie coś takiego w nas drgnęło, że nie było sensu tracić czasu. Jak pokazało życie, dobrze się wyczuliśmy. Nie znaczy to, że nasze małżeństwo jest idealne. Ale dla mnie było bardzo ważne, że chcemy być razem. Na to przysłowiowe dobre i złe. Mając różne charaktery i różne życiowe doświadczenia. Nie byliśmy parą frustratów, która bierze ślub z lęku przed staropanieństwem i starokawalerstwem.

Uderzenie pioruna?

- Myślę, że są dwa różne pojęcia. Być zakochanym, a kochać kogoś. To pierwsze to rodzaj oszołomienia. U nas nie było wzdychania przy księżycu, tylko świadomość, że jest fajnie razem. Zaręczyliśmy się we wrześniu w Warszawie. Mąż oficjalnie poprosił moich rodziców o moją rękę. A potem wyjechał do Brukseli, żeby kończyć doktorat. Ślub zaplanowaliśmy na grudzień.

Był 1978 rok?

- Tak. I w dniu ślubu rozszalała się słynna zima stulecia. Przyrzekaliśmy sobie w południe. Jeszcze nie było krztyny śniegu. Po południu lekko prószył, a jak goście wychodzili w nocy, to nie mogli się dostać do samochodów. Sypnęło i zamroziło.

Weselisko po lodzie?

- Wtedy nie wyprawiało się hucznych imprez w knajpach. My zrobiliśmy wesele w domu mojej ciotecznej siostry. Miała duże mieszkanie na Żoliborzu. Było kilkudziesięciu gości. Sama robiłam jedzenie.

Wajda był?

- Nie.

A narzeczony z filmu - Olbrychski?

- Nie prowadziłam życia towarzyskiego z kolegami. Żyłam i żyję do tej pory poza środowiskiem. Mam kilka przyjaźni w branży, ale nie dlatego, że razem coś robiliśmy.

Podobno prowadziliście otwarty dom?

- Tak, u nas drzwi zawsze są otwarte dla przyjaciół. Mąż ma bardzo wielu przyjaciół ze szkoły. I dla mnie oni stali się bliskimi ludźmi. Ja na skutek pierwszego małżeństwa dosyć się odizolowałam. Byłam dużym samotnikiem.

A jak stan wojenny zmienił Pani życie?

- Nie tylko moje. Nie chciałabym, żeby coś takiego się powtórzyło. Ale gdyby miało, zrobiłabym dokładnie to samo. Wtedy nie godziłam się na rzeczywistość. I miałam odwagę cywilną, żeby o tym mówić. Bojkotowaliśmy telewizję i media.

Przestała Pani grać?

- Jeździłam z koleżanką, nieżyjącą już Olą Dmochowską, po Polsce z programami poetyckimi. Wieść o nas roznosiła się pocztą pantoflową, zapraszano nas do małych miasteczek, ale też do Katowic, Poznania. Występowałyśmy w domach, kościołach. Same przygotowywałyśmy program. Unikałyśmy ślicznych wierszyków, chciałyśmy przekazać treść. Żeby ludzie, wychodząc, chwilę się zastanowili. Nad losem, ojczyzną, dobrem i złem. Ludzie naprawdę chcieli przyjść, chcieli nas mieć u siebie.

To było nielegalne?

- Łączyło się z ryzykiem. Zawsze byłyśmy umówione, że ktoś z organizatorów wychodził po nas na dworzec. Potem często jeździłyśmy maluchem. Ale po zamordowaniu księdza Jerzego Popiełuszki bałam się jeździć we dwójkę. Kombinowałyśmy, żeby jechał z nami jakiś kolega.

Z czego żyliście? Męża wyrzucono z Ministerstwa Sprawiedliwości.

- Zawsze jakaś pensja była. Miałam etat w teatrze. Mąż szukał dorywczo pracy. Na przykład rozwoził gumowe uszczelki.

Obrotny człowiek.

- Mieliśmy dwójkę dzieci.

Pierwsze wykarmił, drugie urodził?

- Nasza dorosła już córka powiedziała, że to u nas w domu w latach 80. powstało pojęcie urlopu tacierzyńskiego. Mąż rzeczywiście wspaniale zajmował się dziećmi.

Ile trwało Pani jeżdżenie po Polsce?

- Zaczęłam w 1982, po urodzeniu pierwszej córki. I jeździłam do wyborów w 1989 roku. Przed wyborami zaangażowałam się w promowanie kandydatów do Sejmu i Senatu. I znów ruszyłam w Polskę. Kandydaci spotykali się z wyborcami, a ja ich zapowiadałam. Mówiłam, dlaczego to są ważne wybory, że to początek budowania czegoś nowego. Firmowałam kandydatów swoją twarzą.

Wtedy przyjechał słynny Yves Montand?

- Ponieważ mąż mówi świetnie po francusku, otrzymaliśmy telefon, żeby zająć się francuskim aktorem, który chciał wesprzeć "Solidarność". Obwoziliśmy go po Polsce, on też brał udział w promowaniu kandydatów. Kulminacją było publiczne spotkanie z Lechem Wałęsą w Piekarach Śląskich. Montand powiedział, że dostosuje się do wszystkiego, tylko co kilka godzin musi mieć miejsce, żeby się przespać. Pamiętam, że w drodze do Lubina zatrzymaliśmy się w leśniczówce. On spał, a ja na plebanii kręciłam telefonem na korbkę, żeby dopiąć kolejne spotkanie. Wszystko działo się w biegu. Montand polubił się z moim mężem. Na pożegnanie dowcipnie podpisał się pod wspólnym zdjęciem: "Dla Yves Byczewskie od Iwo Montanda". W rzeczywistości Yves Montand nazywał się Ivo Livi.

Dlaczego Pani robiła to wszystko?

- Czuję się obywatelem tego państwa. Sprawy kraju są mi bliskie. Jeżeli mogę coś zrobić, robię.

Dlatego jest Pani radną Warszawy?

- W czasie ostatnich wyborów prezydenckich byłam zaangażowana w komitecie Bronisława Komorowskiego. Potem otrzymałam propozycję, żebym kandydowała na radną. Byłam zaskoczona. Wtedy mąż i córki popatrzyli na mnie i mówią: "Przecież ty to lubisz!". I wzięłam się do roboty.

Zbliżam się do pytania o porzucenie zawodu.

- Nigdy nie porzuciłam aktorstwa.

Świadomie Pani zrezygnowała.

- Nie zrezygnowałam.

Reżyserzy wykreślili Panią z notesów?

- To cena za moją decyzję. Został mi teatr i moje wierszyki. Stałam się osobą, która bywa aktorką. Nie znaczy, że zrezygnowałam. Ten zawód ma lata chude i tłuste. Ostatnio zagrałam w dwóch wartościowych filmach - "Moim rowerze" Piotra Trzaskalskiego i "Chce się żyć" Macieja Pieprzycy.

Ale to wszystko były epizody. Łatwo zrezygnować z miejsca popularnej aktorki?

- Powiem nieskromnie, że swoje miejsce mam.

W 2001 roku Pani mąż został przedstawicielem RP przy Unii Europejskiej, potem ambasadorem w Belgii. Przyszedł i powiedział: "Kochanie, jedziemy do Brukseli"?

- Wiedziałam, że to dla niego szalenie ważne. To był jego zawód, pasja. Dla nas zawsze było ważne, żeby być razem. Siedliśmy z córkami nastolatkami i zaplanowaliśmy wyjazd.

Decyzja w jeden wieczór?

- Tak. Wiadomo, że ta propozycja przeorała życie rodziny. Mąż wyjechał w lutym. Agata, starsza córka, już 4 marca zaczęła tam naukę. Znała francuski, ale co innego uczyć się go w Polsce, co innego używać w życiu. Tym bardziej że tam musiała przygotować się do matury. Patrzę na nią z dużym szacunkiem. Nigdy nie skarżyła się. Nie było mi lekko, denerwowałam się. Zostałam w Warszawie z młodszą córką do końca roku szkolnego. Musiałam przygotować nasze mieszkanie i życie do kilkuletniej nieobecności w kraju.

Ekscytacja? Lęk?

- Lęk. Poczucie odpowiedzialności. Nie jechałam tam prywatnie. Miałam być żoną ambasadora. To się wiąże z pewnymi obowiązkami.

Nauczyła się Pani robić makijaż?

- Rzęsy sobie umaluję. Usłyszałam przed wyjazdem, jakie mam szczęście - przyjęcia, limuzyny, stroje, high life. To nieprawda. Rzeczywistość wygląda inaczej. To odpowiedzialna i wymagająca praca. Starałam się, żeby tam mówiono o Polsce. Chciałam przybliżyć polską kulturę, historię. Wpadłam na pomysł, żeby urządzać wieczory literackie polskich autorów w języku francuskim. Ale łatwo nie było. Trzy lata o to walczyłam. Dopiero jak instytut włoski mnie zaprosił, żebym z włoskim aktorem recytowała wiersze Miłosza, i to odbiło się wielkim echem, wtedy polscy urzędnicy przejrzeli na oczy. I udało się nam zrobić kilkanaście wieczorów. Koncerty, spotkania, pokaz polskich filmów. Przyjechał Andrzej Wajda, Filip Bajon. Imprezy odbywały się w różnych miejscach, widzów było tylu, że siedzieli na podłodze.

Żona ambasadora jest "kaowcem"?

- Między innymi. Jeżeli jest przyjęcie, czuwa nad przygotowaniem.

Kiedy podano małe placki ziemniaczane ze śledzikiem i śmietaną?

- O, to było podczas wizyty prezydenta Polski. Aleksander Kwaśniewski przyjechał na zaproszenie króla Belgów, Alberta II. To było olbrzymie wyzwanie. Ustalaliśmy program z dworem królewskim. Uwzględniał nawet godzinę przejścia przez jezdnię, bo trzeba było ją zamknąć. Zajmował się tym sztab ludzi. W czasie wizyty musiałam być stale obecna. Towarzyszyłam pani prezydentowej.

Dama do towarzystwa?

- Zawsze dwa kroki z tyłu. Prezydent i król Albert II mieli swoje spotkania, przy nich był mój mąż. A ja towarzyszyłam królowej Paoli i prezydentowej Jolancie Kwaśniewskiej.

O czym rozmawia się z królową?

- Jechałyśmy razem samochodem. Królowa wiedziała, że jestem aktorką. Poprosiła o kopię "Ziemi obiecanej" i książkę, o której jej wspomniałam - "Boże igrzysko. Historia Polski" Normana Daviesa. Zaczęły się batalie, żeby znaleźć francuskie tłumaczenie Daviesa. Znaleźliśmy w Paryżu. Gorzej było z kopią filmową z francuskimi napisami. Pomógł minister kultury Waldemar Dąbrowski. Wygrzebał spod ziemi kasetę VHS. Niestety, jakość kopii i opakowanie - nazwijmy to oględnie - nie były godne dworu królewskiego.

Królowa się obraziła?

- Dostałam wzruszające podziękowanie.

Jak się Pani czuła w Belgii?

- To śliczny kraj. Piękna Flandria, z cudownym kolorem, poświatą. Bardzo sympatyczni ludzie. Otwarci, nienachalni. Bardzo dobrze ich wspominam. Prowadziłam przy tym normalny dom, normalne życie. Dziewczynki chodziły do szkoły, zdawały na studia. Mieliśmy przyjaciół. Bardzo tęskniłam za graniem. Udało mi się zagrać między innymi w serialu "Na dobre i na złe".

Potem znowu zmiana. Po siedmiu latach wróciliście do Polski.

- Wróciliśmy i zastanawialiśmy się, co dalej. Trwało trochę, zanim odnaleźliśmy się w polskiej rzeczywistości. Mąż odszedł od polityki. Ja trochę grałam. Mocno zaangażowałam się w wybory parlamentarne i prezydenckie. Teraz mąż jest ambasadorem w Tunezji. A ja dzielę czas między byciem z nim a pracą tu. Z Warszawą jestem związana terminami sesji Rady Warszawy i spektaklami w Teatrze Polskim. Jeżeli tylko mam chwilę czasu - jadę do niego. Ale nie na koszt podatnika. Sama płacę.

Gdzie żyją Pani córki?

- Obie skończyły studia w Brukseli. Agata jeszcze przed naszym powrotem z Belgii. Nauki polityczne i studia dziennikarskie. Gdy wracaliśmy do Polski, rozpoczęła pracę w "Agence Europe" - najstarszym dzienniku poświęconym problematyce Unii Europejskiej i NATO. Dużo jeździła, była w Ugandzie, Czadzie, Afganistanie, pisała o sprawach obronnych NATO. W tej chwili zajmuje się kontaktami z mediami w Parlamencie Europejskim w Brukseli. Magda skończyła grafikę i wróciła do Polski. Pracuje w zawodzie, jest szefową działu grafiki w jednym z pism.

Warto było?

- Warto żyć. Życie nie jest jedną wielką sielanką. Całą sztuką jest umiejętność cieszenia się z drobiazgów. Dookoła jest dużo dobrego.

A wieczorem, gdy jest Pani sama w domu, mąż w Tunezji, myśli Pani,

że ma dobre życie?

- Na takie życie się zdecydowaliśmy i zdawaliśmy sobie sprawę z konsekwencji. Gdy jestem sama, to biorę książkę albo spotykam się z przyjaciółmi.

Introwertyczka?

- Coś w tym jest. Chyba jestem typem samotnika. Mam przyjaciół, ale przyjaźń nie polega na tym, że codziennie się spotykamy i mówimy, jak się przyjaźnimy. Dla mnie jest ważne, że wiem, że jest drugi człowiek i mogę go nie widzieć tydzień, miesiąc, rok. Ale jest i zawsze mogę się odezwać. I w drugą stronę - on też może liczyć na mnie. To jest fajne.

A w chwili smutku do kogo się Pani zwraca?

- Sama do siebie. Po co mam obciążać innych?

Do męża ambasadora Pani nie zadzwoni?

- A po co go denerwować? On też mi nie zawsze mówi, jakie ma problemy. A naprawdę trudne momenty przechodziliśmy zawsze razem. I trudne, i radosne. Doskonale wyczuwam, gdy coś się u niego dzieje. A on doskonale wyczuwa, gdy jest mi potrzebny.

Ciekawe życie Pani ma.

- Myślę, że normalne. Jak się da, uciekam do siebie na wieś. Kupiliśmy kawałek ziemi w 1996 roku. Jest tam śmieszna drewniana chałupa przeniesiona z Podlasia. To jest mój - nasz - azyl. Może się tam przeniosę na starość? Wie pan, jak cudownie ptaki śpiewają rano? Córka się śmieje, że całą zimę jeździłam dokarmiać ptaki: "Mamo, tak je spasłaś, że brzuchami ciągną po ziemi, nie poderwą się do góry!". A jednak, pełne energii, wznoszą się w powietrze. Takie mamy odlotowe życie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji